Profesjonalni historycy wojskowości zazwyczaj patrzą na takie rankingi sceptycznie, ale publika je lubi. Pierwszą popularną listę „najważniejszych bitew w dziejach” stworzył sir Edward Shepherd Creasy w połowie XIX w. („Od Maratonu do Waterloo”). Jeden z rozdziałów poświęcił stoczonej w 1709 r. na ziemiach ukraińskich bitwie pod Połtawą, pomiędzy wojskami Karola XII i Piotra I. Gwałtownie złamała ona długotrwałą wojskową dominację Szwedów w tej części Europy i otworzyła drogę do budowy na jej gruzach nowego imperium – rosyjskiego. Różni autorzy uzupełniali potem listę m.in. o Gettysburg, Sadową i bitwę nad Marną. My, Polacy, ze zrozumiałych względów lubimy wersję brytyjskiego polityka i pisarza Edgara Vincenta D’Abernon, z Bitwą Warszawską z sierpnia 1920 r. na 18. miejscu. Do kanonu doszły później m.in. Stalingrad, Midway, ofensywa Tet i operacja „Pustynna burza”. Poszczególne listy obejmują starcia, które nie tylko dramatycznie zmieniły przebieg jednej wojny, lecz względnie trwale wpłynęły na regionalny czy globalny układ sił.

Tak właśnie może być z bitwą o Krym.

Czarny sen Kremla

Pewnie niebawem się przekonamy, jak ukraińskie dowództwo postanowiło rozwiązać swój podstawowy dylemat strategiczny – w skrócie: gdzie wyprowadzić główne uderzenie. Na Krym czy raczej na Donbas?

Reklama

Rachunek długofalowych zysków wskazuje na priorytet kierunku południowego. Bo to odwojowanie Półwyspu Krymskiego (koniecznie wraz z Sewastopolem) zmieniłoby diametralnie geostrategiczną układankę, pozbawiając Rosję dominującej pozycji na Morzu Czarnym, zostawiając jej tylko skrawki dość kiepsko wyposażonego w infrastrukturę wybrzeża na północno-wschodnich brzegach akwenu z ciasną już dzisiaj bazą w Noworosyjsku (do której właśnie przesunięto z zagrożonego Krymu lwią część jednostek pływających Floty Czarnomorskiej). Stworzyłoby więc coś w rodzaju drugiego Bałtyku w jego aktualnej wersji (po porzuceniu neutralności przez Szwedów i Finów), czyli „wewnętrzne jezioro NATO”, na którym Rosjanie mają drastycznie ograniczoną swobodę działania. Do zera zredukowałoby to ich szanse na militarne zagrożenie Odessie czy Naddniestrzu, utrudniłoby realne wpływanie na sytuację w państwach kaukaskich, osłabiłoby możliwości wojskowej i ekonomicznej presji na Turcję oraz uczyniło praktycznie bezprzedmiotowymi próby manipulacji i dywersji w krajach bałkańskich. Symbolicznie, co też przecież istotne, oznaczałoby zaś krach całej polityki parcia na południe, którą zapoczątkował Piotr I pod Połtawą, a którą z sukcesami kontynuowała potem Katarzyna II. Nie przez przypadek oboje mają w Rosji przydomek Wielki(-a).

CAŁY TEKST W WEEKENDOWYM WYDANIU DGP I NA E-DGP

Autor jest wykładowcą Uniwersytetu Jana Kochanowskiego w Kielcach, ekspertem fundacji Po.Int oraz Nowej Konfederacji