Eskalacja napięć w Iranie nie odbiła się zbytnio szerokim echem na rynkach finansowych. Wzrost cen ropy był co najwyżej umiarkowany. Wielu sądzi, że większa odporność cen ropy na zawirowania geopolityczne jest efektem właśnie odzyskanej przez USA niezależności energetycznej. Nie oznacza to jednak, że konsumenci na świecie mogą spać spokojnie.

Geopolityka wywierała zawsze istotny wpływ na rynki ropy. Wystarczy przypomnieć to, co działo się kiedy Irak dokonał w sierpniu 1990 r. agresji na Kuwejt. Ceny ropy, kształtujące się w okolicach 17 dolarów w pierwszej połowie 1990 r., podskoczyły w niespełna dwa miesiące do 40 dolarów. Trzydzieści lat później zarówno ataki dronów na infrastrukturę naftową w Arabii Saudyjskiej we wrześniu 2019 r., jak i silne napięcia w Iranie nie były w stanie wygenerować nawet piętnastoprocentowego wzrostu cen. Co się zatem stało na przestrzeni ostatnich trzech dekad?

Trzydzieści lat to bardzo długi okres. W tym czasie zmianie uległo niemal wszystko. Zmieniła się geopolityka, zupełnie inaczej funkcjonują rynki finansowe, zmianie uległy też nawyki konsumentów. Wyliczanie przyczyn zmian może trwać jeszcze bardzo długo. Natomiast znacznie łatwiej powinno przyjść nam wskazanie najważniejszego powodu, przy którym siła wszystkich pozostałych argumentów wydaje się blednąć. Otóż największy konsument ropy naftowej – Stany Zjednoczone – ponownie (to jest pierwszy raz od 1953 r.) przestał być importerem netto i w efekcie stał się samowystarczalny, przede wszystkim za sprawą trwającej od ok. 15 lat rewolucji łupkowej. Nic więc dziwnego, że amerykańscy decydenci często podkreślają znaczenie tego wydarzenia w trakcie rozmów na temat nowej geopolityki.

Warto sformułować następujące pytania:

  • po pierwsze, czy USA są rzeczywiście samowystarczalne energetycznie?
  • po drugie, czy samowystarczalność energetyczna czyni USA całkowicie odporne na to co dzieje się na światowych rynkach naftowych?
  • po trzecie, czy samowystarczalność niesie za sobą jakieś ryzyka?
Reklama

USA jak na razie balansuje na granicy samowystarczalności. Innymi słowy, na przestrzeni ostatniego roku, miały miejsce rzeczywiście miesiące, kiedy więcej produkowały ropy niż jej konsumowały. Były jednak też i takie miesiące, gdzie konsumpcja była nadal wyższa od ilości wydobywanej ropy. Poza tym, część sektora naftowego w USA jest narażona na kaprysy pogody. Spustoszenia jakie mogą nieść za sobą huragany w Zatoce Meksykańskiej są powszechnie znane. Powtórka huraganu Katriny mogłaby podważyć wystarczalność USA na jakiś czas.

Ponadto, tak jak twierdzi Frank Verrastro z Center for Strategic And International Studies, mimo osiągniętej samowystarczalności USA nadal muszą importować ropę naftową w celu optymalizacji swojego całego systemu energetycznego. Innymi słowy, produkowana przez USA ropa nie zawsze spełnia zapotrzebowania amerykańskich konsumentów. Aby móc otrzymać tzw. optymalną mieszankę wszystkich rodzajów ropy zgłaszanych przez amerykańskich konsumentów, USA muszą nadal importować różnego rodzaju gatunki ropy.

Czarne chmury nad ropą łupkową

Osiągnięta samowystarczalność energetyczna nie przekształciła jednak USA w tzw. price makera, czyli gracza, który istotnie wpływa na poziom cen. Ceny amerykańskiej ropy nadal pozostają zależne od tego co dzieje się w innych częściach świata. Pomimo że wielu członków OPEC straciło na znaczeniu (głównie za sprawą Arabii Saudyjskiej i jej najbliższych sojuszników) to jednak rezydująca w Wiedniu organizacja nadal wydaje się wywierać spory wpływ (i raczej chyba znacznie większy niż USA) na kształtowanie się cen czarnego złota.

Dzieje się tak też między innymi dlatego, że łączne rezerwy ropy będące w gestii Bliskiego Wschodu są największe na świecie. Ten fakt pozwala też na zrozumienie, dlaczego USA ciągle wierzą w odzyskanie, w ramach swojej sfery wpływów, kraju, za sprawą którego dysproporcje w zakresie posiadanych rezerw mogłyby ulec zmniejszeniu. Do tego wątki wrócę w dalszej części tekstu.

"Jak długo chwila amerykańskiej niezależności będzie trwać, nikt nie umie precyzyjnie przewidzieć."

Co ważniejsze, opisując rewolucję łupkową można odwołać się do słów J. W. Goethego, w myśl których: chwilo trwaj, jakże jesteś piękna. Ale jak długo chwila amerykańskiej niezależności będzie trwać, nikt nie umie precyzyjnie przewidzieć. Dla wielu osób optymistyczne prognozy autorstwa zarówno Energy Information Administration z siedzibą w Waszyngtonie, czy nawet Międzynarodowej Agencji Energetycznej z siedzibą w Paryżu wydają się być oderwane od rzeczywistości. Ich autorzy zachowują się tak, jakby nie chcieli zapoznać się dokładnie z minorowymi nastrojami jakie panują w Houston oraz jego okolicach. Coraz bardziej odczuwalny jest tam brak kapitału i może dlatego mówi się już często o tym, że nad ropą łupkową w USA zbierają się czarne chmury.

Czy tym samym niezależność energetyczna USA nie przypomina kolosa na glinianych nogach? Czy jest zatem czym się martwić? Niekoniecznie. Rzecz w tym, że niezależnie od jej trwałości, niezależność energetyczna USA ma swoje cienie.

"USA nigdy nie były szczególnie skore do oszczędnego używania energii."

Nie wolno zapominać o tym, że USA są postrzegane jako kraj, którego władze nie są szczególnie przejęte kwestiami ochrony środowiska. Szczerze powiedziawszy, USA nigdy nie były szczególnie skore do oszczędnego używania energii. A jak będzie wyglądać sytuacja w obliczu właśnie uzyskanej niezależności energetycznej? Świetnie to ilustruje liczba samochodów elektrycznych w tym kraju, zwłaszcza jeśli zestawimy ją z trzykrotnie większą liczbą tego rodzaju samochodów w skazanych na import ropy Chinach. Zresztą obserwacja ta nie ogranicza się jedynie do samochodów elektrycznych. USA pozostają w tyle za wieloma innymi krajami w zakresie szeroko rozumianej energii odnawialnej i nic nie wskazuje na to, aby ten stan miał się rychło zmienić.

Geopolityka i rynek

Jest jeszcze jeden element, za sprawą którego omawiana niezależność energetyczna USA staje się wręcz niebezpieczna. Chodzi o szeroko rozumianą geopolitykę. Tekst ten rozpocząłem od przywołania inwazji Iraku na Kuwejt sprzed prawie trzydziestu lat. Nie bez powodu. Aneksja ta była chyba pierwszym poważnym napięciem w zakończonej rok wcześniej Zimnej Wojnie. Rywalizacja między USA a ZSRR wywarła ogromne piętno zarówno na politykę zagraniczną, jak i politykę energetyczną USA. W świetle stałego zagrożenia ze Wschodu, USA postanowiły potraktować swoje zasoby ropy jako swoistego rodzaju rezerwuar na przysłowiową czarną godzinę. Dlatego zaniechano eksportu ropy (a zakaz ten zniesiono dopiero w grudniu 2015 r.) i skoncentrowano się przede wszystkim na Bliskim Wschodzie jako strategicznym dostawcy energii. Oczywiście sytuacja w Iranie wymsknęła się Amerykanom spod kontroli jeszcze przed zakończeniem Zimnej Wojny, to niemniej do jej końca przynajmniej zachowywano pozory stabilności w krajach, które były strategicznymi dostawcami ropy.

Wiele wskazuje na to, że po zakończeniu Zimnej Wojny w Waszyngtonie zaczęła wkradać się postawa daleko posuniętego zobojętnienia na to, co dzieje się u wspomnianych wyżej dostawców. Oczywiście postawa ta nie ograniczała się jedynie do Bliskiego Wschodu, wystarczy podać przykład skręcającej jeszcze pod sam koniec ubiegłego wieku w lewo Wenezueli. O ile w pierwszych latach nowego ładu geopolitycznego, opisywana tutaj postawa zobojętniania miała charakter stopniowy (bądź co bądź zdecydowano się jeszcze na interwencje w Iraku zarówno w 1991 r., jak i 2003 r.), tak zjawisko rewolucji łupkowej jedynie przyspieszyło ten proces. Sukces rewolucji łupkowej przyczynił się najprawdopodobniej do dość ślamazarnych reakcji USA na wydarzenia tzw. Arabskiej Wiosny. Natomiast w świetle ostatnich doniesień z Bliskiego Wschodu, coraz częściej słyszy się o tym, że USA mogą w ogóle zaniechać jakichkolwiek interwencji i w efekcie wycofać się z opisywanej części świata. Pytanie tylko, co wtedy? Może obecność USA na Bliskim Wschodzie generowała jedynie złudzenie stabilizacji, to jednak wycofanie się USA może pozbawić tę część świata jakichkolwiek iluzji i w efekcie doprowadzić tam do chaosu na niespotykaną skalę.

Samowystarczalność energetyczna USA – jak dotąd – nie miała dużego przełożenia na rynki walutowe. Niemal od pół wieku, upłynniony w 1973 r. kurs dolara amerykańskiego jest odwrotnie skorelowany z notowaniami ropy naftowej (jak i innych surowców, w tym przede wszystkim złota). Ta swoistego rodzaju korelacja była i jest – mimo pewnych odstępstw od opisywanej tu reguły w ostatnim czasie – dowodem na supremację dolara USA w międzynarodowym systemie walutowym. Tak więc nic dziwnego, że bieżącym stosunkowo niskim notowaniom ropy naftowej towarzyszy silny kurs dolara. Taka kombinacja trwa już około pięciu lat.

Znacznie ciekawszym zjawiskiem wydaje się zawężanie przedziału zarówno notowań dolara, jak i cen ropy lecz trudno ją przypisywać omawianej tutaj niezależności energetycznej USA. Owszem, jednym z czynników wspierających bieżące wysokie notowania dolara może być fakt, że import ropy nie obciąża już tak deficytu handlowego USA jak zwykł to czynić w poprzednich dekadach. Jeżeli tak nawet jest, to jest raczej wątpliwe, abyśmy mogli mówić o trwałych zmianach zarówno w notowaniach dolara, jak i jego korelacji z cenami ropy naftowej. O notowaniach dolara decydują najprawdopodobniej inne czynniki, niż ilość ropy na rynku.

Autor: Paweł Kowalewski, ekonomista w Departamencie Operacji Krajowych Narodowego Banku Polskiego; specjalizuje się w zagadnieniach polityki pieniężnej.