Z Adrianem Vermeule, profesorem prawa na Uniwersytecie Harvarda, rozmawia Emilia Świętochowska
Czy trudno jest dziś być konserwatywnym profesorem na amerykańskim uniwersytecie?
I tak, i nie. Myślę, że wszystko zależy od sytuacji, w jakiej znajduje się dana osoba - czego uczy, na jakiej uczelni, jaki ma stopień naukowy i stanowisko. Ja mam szczęście, bo uzyskałem już dożywotnią profesurę (tenure) i nie wykładam szczególnie kontrowersyjnych przedmiotów. Moja główna dziedzina zainteresowań to amerykańskie prawo administracyjne, czyli przepisy stanowione przez prezydenta i aparat biurokratyczny. Ale już komuś, kto uczy prawa karnego czy prawa antydyskryminacyjnego, jest dzisiaj dużo trudniej niż wcześniej swobodnie i szczerze wyrażać swoje myśli na zajęciach.
W amerykańskich mediach pełno jest ostatnio opowieści o konserwatywnych profesorach, którzy wpadli w kłopoty z powodu wyrażania poglądów niezgodnych z progresywnymi wartościami - szczególnie na temat tożsamości płciowej, praw osób LGBT i rasy. Studenci organizują przeciwko nim pikiety i bojkotują ich zajęcia, a koledzy z uczelni odwracają się do nich plecami. Niektórych oskarżenia o homofobię, transfobię czy rasizm kosztowały nawet karierę. Zostali scancelowani, czyli anulowani, wykluczeni z życia publicznego. Czy pana, jako konserwatystę, również w jakiś sposób dotknęło to zjawisko?
Reklama
Wielu konserwatystów rzeczywiście jest obiektem ataków. Akurat na Harvardzie nie jest pod tym względem tak źle, jak na niektórych innych uczelniach. Jednak naukowcy bez gwarancji zatrudnienia, którzy uczą przedmiotów kontrowersyjnych politycznie, często mierzą się z niebezpiecznymi sytuacjami. Ogólny obraz jest taki, że amerykańskie uniwersytety zostały w większości zdominowane i przejęte przez określoną ideologię.
Ma pan na myśli progresywizm? Przecież to nic nowego. Zarzuty, że uniwersytety to siedliska radykalizmu i moralnego relatywizmu, są powtarzane przez konserwatystów od dawna.
Ale zjawiska te przybierały na sile przez minione 30 lat. A w ostatnich pięciu latach ta nowa lewicowa ideologia - niektórzy nazywają ją „progresywizmem”, inni mówią na to „wokeism” (od „woke” - określenie osób szczególnie świadomych i wrażliwych na niesprawiedliwości społeczne czy rasowe - red.) - stała się znacznie bardziej zajadła, agresywna.
A dlaczego pana zdaniem tak się stało?
Myślę, że jest kilka przyczyn. Jedna to przemiana pokoleniowa. Kolejna wiąże się ze stopniowym zanikiem mainstreamowych liberałów. Mam na myśli pokolenie ludzi, które promowało takie wartości, jak swoboda wypowiedzi i tolerancja dla różnorodnych idei. Większość tych osób odeszła lub się zestarzała i straciła zdolność kontrolowania uniwersytetów. W efekcie mamy polaryzację: po jednej stronie są elementy radykalne, po drugiej cała reszta. Nie twierdzę, że wszyscy studenci są dziś radykałami. Często jest to kwestia niewielkiej, ale bardzo głośnej mniejszości. Ale nie da się zaprzeczyć, że ona istnieje.