- Będziemy wspierać Ukrainę tak długo, jak będzie trzeba – tak wielokrotnie zapowiadali Amerykanie. Słyszeliśmy tak od prezydenta Joe Bidena, przez sekretarza stanu Antony’ego Blinkena po innych wysokich rangą urzędników i szeregowych kongresmenów. Stany Zjednoczone nie zostawią sojusznika, będą z nim do końca, ich pomoc będzie pewna, niezachwiana, zdecydowana. Choć wypowiedzi te nie współgrały z limitowaniem wojskowych transferów, to mimo wszystko wierzyliśmy w te podtrzymujące na duchu słowa. Bo pieniądze ciągle były, broń ciągle szła nad Dniepr. Teraz jednak nie ma pieniędzy i broni, ciągle czekamy na zgodę Kongresu. Okazuje się, że dalsze wsparcie z USA wcale nie jest zagwarantowane. W najgorszym przypadku Ukraina może zostać właściwie porzucona przez Waszyngton, w najlepszym we wspieraniu będą występować przerwy, tak jak teraz. I wcale nie jest do tego potrzebna prezydentura Donalda Trumpa.

Możemy czuć się rozczarowani. Kongres od miesięcy nie doszedł do porozumienia w sprawie wyasygnowania nowych funduszy dla Ukrainy, nie posunął się w negocjacjach ani o krok, temat stał się zakładnikiem wewnętrznych sporów. Nie wiemy, czy i kiedy dojdzie do ugody między partiami ani jaka może być końcowa kwota. Dochodzi do tego w momencie, gdy dotychczasowe środki administracji już się wyczerpały. Taki obrót spraw niesie oczywiście fatalne konsekwencje dla wysiłku frontowego Ukraińców, a także jest katastrofalnym komunikatem wysyłanym w świat. Na Ameryce nie można polegać jak na Zawiszy, twarde słowne deklaracje polityków z USA nie są wyryte w kamieniu, to nie traktaty. Widzimy jak na dłoni, że przy wewnętrznych politycznych wahnięciach Stany Zjednoczone mogą abdykować na pewnych międzynarodowych polach, niektóre konflikty przekalkulowywać, a niektórymi się męczyć.

Jak to się stało, że w sprawie Ukrainy zawędrowaliśmy w tak niechciane przez nas miejsce? Winić z pewnością powinniśmy kontrolujących Izbę Reprezentantów republikanów, partii która nie potrafi pozbyć się toksycznego trumpizmu. Dotychczas kojarzyliśmy ugrupowanie z aktywnej polityki zagranicznej, chętnego sięgania po siły zbrojne, mocnego poparcia dla sojuszników. Już tak nie jest, w partii kluczową rolę odgrywają obecnie politycy romansujący z izolacjonizmem, postulujący skupienie się na sprawach wewnętrznych zgodnie z hasłem „America First”. Którzy wojny w Iraku i Afganistanie, rozpoczęte przez republikańskiego prezydenta George’a W. Busha, uważają za błąd. Teraz, strojąc się w piórka pacyfistów, po prostu żerują na zmęczeniu elektoratu konfliktami zbrojnymi. To dla nas niezwykle niebezpieczna tendencja, szczególnie w połączeniu z niezdrowym wpadaniem tego środowiska w zachwyt nad skutecznością, twardą ręką czy rzekomym konserwatyzmem Władimira Putina.

Reklama

Kompromitująca polityka zagraniczna Bidena

Ale obwinianie wyłącznie republikanów, to pójście na łatwiznę. W końcu to demokraci mają prezydenta, rząd i większość w Senacie. Mimo takiej instytucjonalnej przewagi nie potrafią dojść do porozumienia z republikanami. Obecna przerwa w pomocy dla Ukrainy z USA obciąża także, a może nawet i przede wszystkim, ich. Są nieskuteczni. A bilans Bidena w polityce zagranicznej przedstawia się makabrycznie, gdy się na niego patrzy, to można rzeczywiście uwierzyć w tezy tych wszystkich, którzy głoszą początek końca hegemonii Ameryki, finał „jednobiegunowej chwili”. Zaczęło się od chaotycznego wyjścia z Afganistanu w 2021 roku, wielopoziomowej kompromitacji Stanów Zjednoczonych, tak właściwie wojskowej porażki z talibami. Potem był luty 2022, gdy Rosja zaatakowała szeroko Ukrainę, a odstraszanie Waszyngtonu nie zadziałało. Ameryka nie chciała tej wojny, a ją dostała.

Od kilku miesięcy mamy nowe zaognione miejsce - Bliski Wschód. Żenująca jest nieskuteczność Waszyngtonu w próbach powstrzymania Binjamina Netanjahu przed zbrodniami popełnianymi przez Izraelczyków w Strefie Gazy, niemożność politycznego rozwiązania konfliktu. Od Waszyngtonu dystansują się nawet nieco lokalni sojusznicy, jak Jordania czy Egipt. Bazy USA w Iraku i Syrii codziennie znajdują się pod ostrzałem, rząd w Bagdadzie chce negocjować z Waszyngtonem harmonogram wyjścia Amerykanów z kraju. Naloty Amerykanów i Brytyjczyków na Jemen nie przynoszą większych rezultatów, co zresztą przyznaje sam Biden. Ruch Hutich dalej zagraża i pewnie będzie zagrażał transportowi morskiemu w kluczowej dla światowej logistyki cieśninie Bab al-Mandab. Dronowe i rakietowe bazy jemeńskich bojowników poukrywane są w odludnych górach, zdaniem wielu ekspertów bez interwencji lądowej nie uda się w przekonującym stopniu ograniczyć ich potencjału wojskowego. – Tak źle nie było na Bliskim Wschodzie co najmniej od 1973 roku – stwierdził niedawno Blinken. Szkoda, że zapomniał dodać, że w znacznej mierze obciąża to właśnie niego.

Francuski publicysta polityczny Guy Sorman mawiał, że od uzyskania niepodległości przez USA w 1776 zawsze, w każdym okresie wielu było tych, którzy głosili rychły upadek znaczenia kraju, a nawet koniec „amerykańskiego eksperymentu”. Mylili się, Ameryka wygrywała wojny, zmieniała się, stawała się silniejsza i bogatsza, adoptowała do nowych warunków. W Europie Środkowej musimy mieć nadzieję, że mylić się będą i tym razem. Wpierw trzeba jednak przetrwać okres podwyższonego ryzyka, czyli rok wyborczy w USA, który niestety szczególnie sprzyja międzynarodowym zawirowaniom.