Do nowej formacji zgłaszają się głównie osoby bez pracy i te, które słabo zarabiają. Resort obrony narodowej chce za wszelką cenę zrekrutować ponad 50 tys. ochotników. Nawet kosztem wymaganych kwalifikacji.
Przepisy umożliwiające utworzenie Wojsk Obrony Terytorialnej czekają już tylko na podpis prezydenta. Wojskowe komendy uzupełnień już teraz zapisują wszystkich chętnych. Na razie jednak jakość kandydatów pozostawia sporo do życzenia. Eksperci krytykują zbyt łagodne kryteria przyjmowania do formacji. Uważają, że z niewykwalifikowanych osób wojsko nie będzie mieć korzyści.

Ambitne plany

Oficjalnie proces rekrutacji rozpocznie się dopiero w styczniu, czyli po wejściu w życie ustawy z 16 listopada 2016 r. o zmianie ustawy o powszechnym obowiązku obrony Rzeczypospolitej Polskiej oraz niektórych innych ustaw. Antoni Macierewicz, minister obrony narodowej, poinformował, że jest już 10 tys. chętnych, a w 2019 r. formacja ma liczyć 53 tys. ochotników. Zdaniem ekspertów trudno będzie znaleźć taką liczbę chętnych posiadających przydatne w wojsku kwalifikacje. I przypominają falstart Narodowych Sił Rezerwowych, które miały liczyć 20 tys. ochotników, a pozyskano mniej niż połowę tej liczby. I to mimo łagodzenia kryteriów, m.in. dotyczących maksymalnego wieku członków oraz kategorii oceniającej ich zdolność do służby. Dopuszczono nawet kandydatów z dyskwalifikującą wcześniej kategorią „D”.

Zachęta dla bezrobotnych

Reklama
Żołnierze Wojsk Obrony Terytorialnej mają być w każdym powiecie, gotowi na niesienie pomocy w działaniach bojowych i innych zagrożeniach kryzysowych. Otrzymają co najmniej 300 zł miesięcznie za samą gotowość i około 200 zł za ćwiczenia zaplanowane na jeden weekend w miesiącu. To skusiło niewiele osób. Głównie nieradzących sobie na rynku pracy. – Wielkiej lawiny chętnych nie ma. Zgłosiło się około 100 kandydatów, z których większość to bezrobotni – potwierdza major Cezary Pązik z Wojskowej Komendy Uzupełnień w Oświęcimiu. Dodaje, że kandydaci nie kryją, iż liczą przede wszystkim na kilkaset złotych w zamian za poświęcenie dwóch dni w miesiącu.
Podobnie jest w innych regionach. – Nasz obszar obejmuje tereny rolnicze, na których trudno jest o pracę – mówi major Krzysztof Woźniak z WKU w Białej Podlaskiej. Do WOT zgłosiło się tam około 200 osób – głównie bezrobotni. Liczą oni na to, że w perspektywie dłuższej służby może im się udać wstąpić do armii zawodowej albo przynajmniej zdobyć jakieś doświadczenie. Bo – jak stwierdza Adam Kozar, szef wydziału rekrutacji z WKU w Zielonej Górze – wielu kandydatów ma kiepskie kwalifikacje.

Wytyczne sobie, życie sobie

MON wskazał, że pierwszeństwo wstąpienia do nowej formacji będą miały osoby z organizacji paramilitarnych oraz uczące się w szkołach ponadgimnazjalnych. Ale przyjmowani będą wszyscy. – Obecnie mamy około 50 chętnych i jeśli tylko przejdą badania psychologiczne i zostaną sprawdzeni przez komisję lekarską, to bez większych przeszkód trafią do obrony terytorialnej – zapewnia ppłk Andrzej Nykiel z komendy uzupełnień w Jaśle. – Jedyną przeszkodą może być ograniczona liczba miejsc, ale póki co przydziałów jest więcej niż chętnych – przyznaje.
Zdaniem ekspertów obniżanie już na samym początku wymagań od kandydatów i wynagradzanie ich za samą gotowość świadczy o tym, że MON stawia na ilość, a nie jakość. – Na to, kto się zgłasza, nie mamy wpływu. Ale nie może być tak, że jeśli ktoś przejdzie badania lekarskie i psychologiczne, z automatu stanie się żołnierzem obrony terytorialnej. Tu konieczna jest ostra selekcja – uważa prof. gen. Stanisław Koziej, były wiceminister obrony narodowej i były szef Biura Bezpieczeństwa Narodowego. I mówi wprost: ludzi o najniższych kwalifikacjach armia nie potrzebuje. – Wojsko musi dbać o swoje interesy, a nie zatrudniać bezrobotnych – komentuje.
Także inni eksperci są sceptyczni. – MON myśli, że osoby należące do organizacji paramilitarnych będą wstępować do WOT-u. A tu okazuje się, że np. żołnierze z grup rekonstrukcyjnych mają często dobrze płatną pracę i nie są zainteresowani nową formacją – zwraca uwagę gen. Waldemar Skrzypczak, były wiceminister obrony narodowej. Jego zdaniem bezrobotni zapisują się tylko po to, aby obok zasiłku pobierać dodatkowe pieniądze od armii. Przepisy pozwalają na łączenie tych świadczeń.
– Takie osoby nie będą zmotywowane do służby, a jeśli trzeba będzie jechać na ćwiczenia, uciekną na zwolnienie lekarskie. Wojsko ich tak rozleniwi, że w ogóle zrezygnują z szukania stałego zajęcia – dodaje Skrzypczak.
Resort obrony jest innego zdania. – Bycie bezrobotnym nie jest jakimś dużym minusem. Takie osoby też znajdą miejsce w armii. Choć oczywiście dobrze by było, aby mieli dodatkowe kwalifikacje – przyznaje dr Grzegorz Kwaśniak, pełnomocnik MON-u ds. tworzenia obrony terytorialnej kraju. I dodaje, że pierwszeństwo będą mieć osoby mające np. uprawnienia do prowadzenia ciężarówek, doświadczenie w zakresie obrony przeciwchemicznej czy z wyszkoleniem saperskim.
Z kolei eksperci rynku pracy wskazują na jeszcze jeden aspekt sprawy. Jerzy Bartnicki, dyrektor Powiatowego Urzędu Pracy w Kwidzynie, uważa, że z punktu widzenia pracodawcy kandydat na pracownika należący do WOT-u może być mniej atrakcyjny. Bo jego dyspozycyjność w pracy może być ograniczona ze względu na wykonywanie wojskowych obowiązków.

>>> Polecamy: Ciśnienie na wydawanie, a 26 mld zł na marzenia