Bartłomiej Misiewicz to nowa gwiazda polskiej polityki. 27-latek, o którym piszą już nawet portale plotkarskie, jest nie tylko przykładem błyskawicznej, choć być może teraz nieco wyhamowującej, kariery politycznej i pokazania tego, jak minister Antoni Macierewicz dba o swoich pretorian. Jest także doskonałą egzemplifikacją tego, jak w Polsce działa dezinformacja stosowana przez rosyjskie służby - pisze Maciej Miłosz.
Dezinformacja, czyli cytując dr Jolantę Darczewską z Ośrodka Studiów Wschodnich, zmanipulowana informacja, która ma wpływać na opinię publiczną.
A działa to tak.

Krok nr 1.

30 stycznia w telewizji Polsat gen. Waldemar Skrzypczak, były dowódca wojsk lądowych i wiceminister obrony, w mocnych słowach skrytykował to, że wojskowi oddają honory Misiewiczowi. Regulamin jasno przewiduje, komu one się należą, a pozycja rzecznik prasowy czy szef gabinetu politycznego ministra w nim nie widnieje.
Reklama

Krok nr 2.

Oto cytat z jednego z niszowych portali, który zdaniem znawców tematu prowadzony jest przez rosyjskie służby. „Wczoraj Bartłomiej Misiewicz na swojej stronie na Facebooku ostro skrytykował gen. Waldemara Skrzypczaka i ogłosił złożenie skargi do MON w sprawie pozbawienia Skrzypczaka stopnia generalskiego. Ten skandaliczny post został dzisiaj usunięty z portalu, ale wiadomość została masowo rozpowszechniona przez użytkowników Twittera”. Wpis o Skrzypczaku miał się kończyć tak: „Był skażony genetycznie: ojciec oficer, dziadek oficer, pradziadek służył w carskiej armii. Dzisiaj złożyłem skargę do MON w sprawie pozbawienia stopnia generalskiego Waldemara Skrzypczaka”. Uwaga: takiego wpisu tak naprawdę nigdy nie było, ten portal go stworzył i celowo wprowadził w polski obieg informacyjny. Wcześniej publikował m.in. rozmowę z dowódcą operacyjnym Wojska Polskiego, której nigdy nie było.

Krok nr 3.

Wydawałoby się poważny, dosyć poczytny portal zajmujący się śledztwami dziennikarskimi wrzuca tekst, który rozpoczyna się tak: „Bartłomiej Misiewicz na urlopie wojskiem zarządza przez Facebook. Ogłosił, że pozbawi stopnia generalskiego Waldemara Skrzypczaka”. Jego autor w rozmowie z branżowym serwisem Wirtualne Media mówił później tak: „To już krążyło po internecie i wiele osób podawało sobie ten wpis zupełnie na serio, uznałem, że jest prawdziwy, i postanowiłem opublikować tekst na jego temat”.

Krok nr 4.

Sam zainteresowany, Bartłomiej Misiewicz, dementuje informację.

Krok nr 5.

Nieprofesjonalny autor mówi, że z Misiewiczem może się spotkać w sądzie i wtedy się okaże, kto mówił prawdę.
Odłóżmy na bok, że Skrzypczak kilka dni później traci pracę w instytucie podległym MON. To akurat nie ma nic wspólnego z naszym przykładem o dezinformacji, a raczej nadaje się do opowieści „złoci chłopcy przejmują państwo, czyli TKM”, o której innym razem.
Fałszywa historia zaczyna żyć własnym życiem, cieszący się szacunkiem portal wykonuje rolę pożytecznego idioty i ją uwiarygadnia. Ferment wokół Wojska Polskiego rośnie, wzmożona gorączka medialna ostatnich dni jeszcze się podnosi, a szeregowi żołnierze mogą sobie myśleć, jak to jest, że ktoś tak szkaluje naszego „Wodza” – taki pseudonim nadali Skrzypczakowi. To ich morale na pewno nie podnosi. Ludzie rosyjskich specsłużb mogą z kolei otwierać szampana i cieszyć z dobrze wykonanego zadania.
Jednak zachodnia opinia publiczna nie jest bezbronna i może przeciwdziałać rosyjskiej propagandzie. Doskonale to ilustrują wydarzenia w Niemczech sprzed roku, kiedy to Niemców oburzyła wypuszczona przez Rosjan informacja o tym, że imigranci o ciemnej karnacji zgwałcili 13-latkę i ją przetrzymywali przez 30 godzin. Okazała się fałszywa, mimo to medialna wrzawa była olbrzymia. Ale niemieckie organy państwowe jasno i precyzyjnie pokazywały, że to nieprawda i kryzys szybko udało się opanować.
W Polsce powinno to działać dokładnie tak samo. Problem w tym, że sam Bartłomiej Misiewicz radykalnie dewaluuje wiarygodność resortu obrony. Dzieje się tak, gdy co i raz na doniesienia medialne o wojsku, zakupach limuzyn czy wreszcie feralnym wypadku ministra Macierewicza reaguje, wysyłając komunikaty, których profesjonalny rzecznik by nigdy nie napisał. Oto tytuł jednego z nich. „Ministerstwo Obrony Narodowej wobec dezinformacji »Gazety Wyborczej«”. Możemy w nim przeczytać, że „Ostatnie artykuły »Gazety Wyborczej« na temat wypadku pod Toruniem, w którym poszkodowany został samochód ministra ob rony narodowej Antoniego Macierewicza, pełne są kłamstw i przeinaczeń, które poprzez dezinformację mają stworzyć świadomie fałszywy obraz ministra i jego najbliższych współpracowników”. Kompetentny rzecznik by najpierw zadzwonił do dziennikarza z prośbą o sprostowanie informacji, gdyby ten nie zareagował, to umieściłby stosowny komunikat na stronie i wysłał sprostowanie w trybie przewidywanym przez prawo prasowe. Tymczasem jeśli kilka razy w tygodniu z resortu obrony wychodzą komunikaty o „dezinformacji”, to szum medialny staje się jeszcze większy, a obraz jeszcze bardziej zaciemniony. W takich warunkach nawet ewidentne kłamstwa mogą zyskać, i niestety często zyskują, wiarygodność.
Sytuacja wygląda więc tak, że z jednej strony mamy wzmożoną aktywność rosyjskich służb, które umiejętnie rozgrywają w Polsce konflikt polityczny i chętnie korzystają z pożytecznych idiotów, niestety często dziennikarzy, by przemycać nieprawdziwe informacje. Z drugiej strony Ministerstwo Obrony Narodowej, którego (do niedawna) rzecznik prasowy jest niewiarygodny, a resort sam skutecznie pozbawił się amunicji do zwalczania prawdziwych dezinformacji, gdy z grubej armaty zaczął strzelać do każdego doniesienia w niekorzystny sposób pokazującego jego przedstawicieli.
Co można zrobić w tej sytuacji? Wydaje się, że czekanie na spoważnienie ludzi w gmachu resortu obrony przy ul. Klonowej jest czekaniem na Godota. Jednak poważne ośrodki analityczne, jak choćby wspominany wyżej, mocno nasycony służbami, OSW, mogłyby stworzyć komórkę, która w spokojny, rzetelny i przede wszystkim wiarygodny sposób demaskuje kłamstwa tworzone na Wschodzie i odpalane w polskiej przestrzeni medialnej. W naszym wspólnym interesie jest to, by odpowiedzialność za wojnę informacyjną, której chcąc nie chcąc jesteśmy uczestnikiem, przejęli ludzie, którzy mówią mniej, ale ich głos jest słuchany.