Henniger pisze, że przemówienie Trumpa było krytykowane jako podobne do wystąpień środowisk skrajnie prawicowych i do nich skierowane. Publicysta "Wall Street Journal" przeciwstawia się takiej opinii twierdząc, że bez względu na treść przemówienia amerykański przywódca zostałby posądzony o to samo i w związku z tym nie dziwią surowe oceny przemówienia, które było obroną zachodnich wartości.

Elity środowisk lewicowych twierdziły, że Trump mówiąc: „Walczmy jak Polacy – za rodzinę, wolność, ojczyznę i Boga”, kierował zawoalowane przesłanie do swoich "odizolowanych zwolenników na peryferiach".

Henniger wskazuje, że podczas kampanii prezydenckiej powszechnie uważano kandydaturę Trumpa i jego zwolenników za „pochód marginesu amerykańskiego społeczeństwa”. Nie byli oni poważnie brani pod uwagę, podobnie jak nikt nie wierzył, że Trump wygra - dodaje. Zdaniem Hennigera należy odejść od takich ocen i pamiętać, że ponad połowa elektoratu zagłosowała na Trumpa, który w Warszawie wygłosił przemówienie, z jakim nigdy nie wystąpiłaby Clinton, jego rywalka w wyborach prezydenckich, ani żaden inny przedstawiciel Partii Demokratycznej.

Publicysta zaznacza, że zwolennicy Trumpa w kampanii prezydenckiej byli świadomi, iż zeszłoroczne wybory prezydenckie nie będą zwyczajne i będą kluczowym elementem, który zadecyduje, czy USA będą podążać zgodnie z tradycjami Zachodu czy też kontynuować odwracanie się od nich.

Reklama

Wspólna i dominująca zasada Zachodu, która rozwijała się w Europie od wieków, mówi, że człowiek zasługuje na sformalizowaną obronę przeciw samowolnej władzy, bez względu na to, czy chodzi o królów, duchownych czy dyktatorów - pisze Henniger. Przywołuje opinię historyka Bernarda Bailyna, który wskazuje, że Amerykanie od czasów kolonialnych żywili uraz do odległego, scentralizowanego ośrodka władzy. Deklaracja Niepodległości została skonstruowana tak, by bronić słabsze jednostki społeczne, zarówno obywateli, jak i lokalne władze, przed "przytłoczeniem" przez zbyt silną władzę centralną.

Tymczasem - przekonuje Henniger - "amerykańska lewica nigdy nie czuła się całkiem komfortowo z takim zdecentralizowanym, według nich trudnym, systemem w USA. Gdy tylko zidentyfikowała uniwersalny według niej i dobry system polityczny, zapragnęła go jak najszybciej wprowadzić".

Publicysta argumentuje, że liberałowie ośmieszają i marginalizują przemówienia Trumpa, gdyż jest ono niezgodne z ich własnymi zasadami oraz poglądami, które charakteryzowały władze w USA przez ostatnie osiem lat. Pisze, że ruchy lewicowe w USA w pierwszej kolejności zwalczały federalizm, ponieważ w ich przekonaniu nie należy ufać poszczególnym stanom, że będą w stanie podejmować dobre dla siebie decyzje. Henniger ocenia, że za prezydentury Baracka Obamy rosła "pogarda" dla idei federalizmu, a jego rozkład został przyspieszony.

Zdaniem publicysty choć Trump w swoim wystąpieniu w Warszawie powstrzymał się od oceniania swych politycznych przeciwników, to nawiązywało ono m.in. do sytuacji w Partii Demokratycznej oraz do dwóch kadencji Obamy.

Autor podaje przykłady, iż za rządów Obamy federalna Agencja Ochrony Środowiska (EPA) wprowadzała regulacje na podstawie uniwersalnych założeń dotyczących klimatu, a resort sprawiedliwości kierowany przez Erica Holdera składał pozwy przeciwko lokalnym szkołom, miastom i służbom mundurowym, oskarżając je o rasowe dysproporcje.

Zdaniem Hennigera trend ten dobrze ilustrują także zmiany wprowadzone przez Obamę w procedurze rozpatrywaniu podejrzeń o molestowanie seksualne w szkołach. Zgodnie z zasadami Zachodu zawartymi w Powszechnej Deklaracji Praw Człowieka, każdy człowiek jest niewinny do czasu udowodnienia mu winy. Tymczasem - pisze Henniger - resort edukacji za poprzedniej administracji wydał zalecenia odrzucające to założenie i legitymujące domniemanie winy.

Na koniec autor wyjaśnia, że na aktualną scenę polityczną w USA można patrzeć jako echo wojny o niepodległość USA i wynikających z niej podziałów. "W obecnych czasach walka polega na przeciwstawianiu się agresywnej inwazji i podporządkowaniu mniejszych jednostek scentralizowanej władzy. Progresywni Demokraci to odpowiednik króla Jerzego III, rządzący 50 postkolonialnymi stanami z dalekiego Waszyngtonu" - kończy Henniger.

Z Waszyngtonu Joanna Korycińska (PAP)