Amerykańskie media ochrzciły Salandera Bernardem Madoffem rynku sztuki. Nieprzypadkowo. Obaj działali w podobny sposób, wykorzystując słynny system Ponziego, czyli mechanizm piramidy finansowej. System do sprawnego funkcjonowania potrzebuje tylko dwóch elementów: uroczego oszusta i łatwowiernych klientów. A tych nietrudno było przekonać do zakupów dzięki renomie, jaką w latach 90. zyskała galeria Salandera.
Główna siedziba Salander-O’Reilly Galleries mieściła się w dzielnicy Upper East Side na Manhattanie, między Central Parkiem a East River, w sąsiedztwie najważniejszych nowojorskich muzeów sztuki współczesnej. To najbardziej prestiżowa lokalizacja dla takiego biznesu. Galeria Salandera od początku kierowała swoją ofertę do najbogatszych. Tam kupowało się obrazy Pabla Picassa, Francesco Goyi czy cenionych artystów amerykańskich. W 2003 r. prestiżowy magazyn „Robb Report” uznał Salander-O’Reilly Galleries za najlepszą galerię sztuki na świecie. Marszand szybko wyrobił sobie opinię jednego z najbardziej wpływowych handlarzy sztuki w USA. Wielokrotnie występował w programach poświęconych sztuce, jako znawca rynku często udzielał prasowych wywiadów. Media nazywały go zdrobniale Larrym.

De Niro przynosi pizzę

Reklama
Przed ogłoszeniem wyroku prokurator Cyrus R. Vance Jr. stwierdził: „Pragnienie Lawrence’a Salandera, aby prowadzić ekstrawagancki styl życia, sprawiło, że starych przyjaciół i zaufanych biznesowych współpracowników traktował jak osobistą świnkę skarbonkę”.
Larry kochał luksus. Jego prywatne posiadłości obejmują rezydencję na Upper East Side wartą 14 mln dol. oraz 60-hektarową posesję w Millbrook w stanie Nowy Jork, miasteczku milionerów i gwiazd. Na przyjęcie z okazji 40. urodzin swojej żony wynajął gmach Frick Collection, nowojorskiego muzeum słynącego z wielkich zbiorów dzieł dawnych mistrzów. Podróżował wyłącznie wynajętymi odrzutowcami. Często bywał we Włoszech. Na urodzinowym przyjęciu jednego z jego dzieci pojawił się aktor Robert De Niro. Jako dostawca pizzy.
Dziś De Niro występuje w roli jednego z poszkodowanych. Obok świetnego tenisisty Johna McEnroe, słynnego kolekcjonera Hestera Diamonda i szacownego Bank of America. Wśród ofiar, które straciły cenne dzieła sztuki, znaleźli się także spadkobiercy wybitnych współczesnych amerykańskich artystów Elie Nadelmana i Giorgio Cavallona. – Handel sztuką często opiera się na dobrej woli i zaufaniu, którym klienci obdarzają marszandów – mówi w rozmowie z „DGP” Vasilij Kaliman, australijski diler, wydawca, autor kilku stron internetowych poświęconych rynkowi sztuki. – Często zamiast spisywać umowy poprzestaje się na ustnych ustaleniach. Do tego rynek sztuki jest w znacznym stopniu nieuregulowany, co pozwala nieuczciwym graczom, takim jak Salander, na wykorzystywanie klientów – dodaje. O komentarz do sprawy poprosiliśmy także trzy największe amerykańskie organizacje zrzeszające marszandów. Przedstawiciele żadnej z nich nie chcieli udzielić odpowiedzi na pytanie, czy mechanizmy prawne wystarczająco chronią kupującego.
Salander stosował bardzo prostą przynętę. Roya Lennoksa, swojego sąsiada, menedżera funduszy hedgingowych, namówił do zainwestowania 400 tys. dol. w obraz Camille’a Corota, XIX-wiecznego francuskiego malarza. Za tę kwotę zaoferował mu połowę udziałów w pracy, a przede wszystkim szybki zysk. Lennox obrazu nie widział nawet na oczy. Po kilku miesiącach otrzymał zainwestowane pieniądze i dodatkowe 225 tys. dol. zarobku. Zaraz potem dostał od Salandera kolejną ofertę. Tym razem chodziło o rzeźbę XVI-wiecznego włoskiego artysty San Giovanniego da Capestrano. W zamian za gwarancję, że po sprzedaży pracy na jego konto wpłynie pół miliona, menedżer wyłożył 375 tys. dolarów. Zaczął inwestować jak szalony. W Goyę, Marsdena Hartley’a czy Jacksona Pollocka. Ale w pewnym momencie wpłaty od Salandera przestały przychodzić. Lennox podliczył dług dilera. Wyniósł on w sumie 4,8 mln dol. Okazało się, że Larry wcale nie ma prac, które rzekomo kupował.
Salander obiecywane zyski wypłacał inwestorom z pieniędzy, które dostawał od kolejnych klientów swojej galerii. Dopóki chętnych było wielu, mechanizm działał. W taki sposób oszukał doświadczoną w inwestowaniu w sztukę grupę Renaissance Art Investors (RAI), której roszczenia to ponad 22 mln dol. Marszand bez skrupułów wykorzystywał też najbliższych znajomych. Z Earlem Davisem, spadkobiercą modernistycznego malarza Stuarta Davisa, znał się ponad 20 lat. Lubili się, łączyły ich też wspólne interesy. Przez lata muzea wypożyczały setki prac Davisa. Pośrednikiem było Salander-O’Reilly Galleries. Przyjaciele podpisali umowę, na mocy której żaden z obrazów nie mógł zostać sprzedany bez pisemnej zgody jego właściciela. Davis ufał Salanderowi i nie przyszło mu do głowy sprawdzić, co dzieje się z dziełami jego ojca. Dlatego zdziwił się, gdy dwa obrazy z jego kolekcji pojawiły się na wystawie w nowojorskim Whitney Museum. Był jeszcze bardziej zaskoczony, gdy zobaczył, że jako ich właściciel widnieje ktoś zupełnie obcy. Postanowił sprawdzić, gdzie jest reszta prac. Okazało się, że duża ich część wyparowała. To 40 obrazów i 50 szkiców na papierze. Ich wartość została oszacowana na 9 milionów dolarów. Davis ma małe szanse na odzyskanie swojego majątku.

Pieniędzy nie będzie

Salander przyznał przed sądem, że oszukiwanie nie było dla niego żadnym problemem. Sprzedawał jeden obraz kilka razy. Prace kupione w imieniu swoich klientów oddawał w zastaw za długi. „Przedstawiałem oferty inwestycyjne na dwa sposoby, jako przedsprzedaż inwestycji i inwestycje spekulacyjne. Oszukiwałem inwestorów w obu przypadkach i w różny sposób. Na przykład sprzedałem trzy razy tę samą połowę udziałów w jednym dziele sztuki” – mówił przed nowojorskim sądem.
Skazanie Salandera nie zamyka sprawy najgłośniejszego przekrętu w historii sztuki. Dopiero teraz rozpocznie się kampania oszukanych o odzyskanie pieniędzy. Jak przekonało się Philadelphia Museum of Art, jest to trudne nawet w przypadku szanowanych i ubezpieczonych instytucji. Filadelfijskie muzeum pozwało właśnie firmę AXA Art Insurance, która odmówiła wypłaty odszkodowania w wysokości 1,5 mln dol. Suma odpowiada wartości obrazów wysłanych do galerii Salandera, który sprzedał je bez konsultacji z muzeum. Pieniądze oczywiście zachował dla siebie. AXA twierdzi, że Philadelphia Museum of Art ponosi całkowitą odpowiedzialność za własne działania biznesowe, w których nie dochowało należytej ostrożności. Dlatego niektóre z ofiar Salandera całkowicie zrezygnowały z próby odzyskania pieniędzy, uznając, że koszty sądowe będą zbyt wysokie. Wielu inwestorów bało się także ujawnienia swojej tożsamości, co mogłoby podkopać ich biznesowy wizerunek.
Reszta będzie musiała się zadowolić tym, co uda się odzyskać, sprzedając majątek Salandera. W trakcie inwentaryzacji majątku firmy naliczono 4200 przedmiotów, w większości drogocennych. Same meble i dywany sprzedały się za 550 tys. dol. Kolejne licytacje planowane są jeszcze w te wakacje. Dom aukcyjny Christie’s ogłosił, że sprzeda 130 prac z prywatnej kolekcji marszanda, w tym dzieła Rubensa, Palma Vecchio i Jacopo Bassano. Oczekuje się, że dzięki temu uda się odzyskać kolejne 2,5 mln dol.
Zdawało się, że Salander do końca wierzył w możliwość uniknięcia odpowiedzialności. Pod koniec 2006 r. pisał do Davisa: „Jedyną rzeczą, która może stanąć na drodze spłacenia mojego długu wobec ciebie, jest moja śmierć. Odzyskasz każdego centa, który ci się należy”. Dziś wiemy, że te zapewnienia były na wyrost. Po długim, czterogodzinnym posiedzeniu sądu Salander opuścił salę w kajdankach. Amerykańska prasa donosiła, że płakał i w niczym nie przypominał gwiazdy, którą był jeszcze kilka lat temu.