Dziesiątki północnokoreańskich pocisków spadły we wtorek na wysepkę Yeonpyeong, zabijając czterech ludzi. Korea Południowa zapowiedziała odwet, jeśli ataki się powtórzą. To tylko prowokacja, nie wojna, ale strzelanie z dział tym różni się od odpalania fajerwerków, że może uruchomić reakcję mechaniczną. Atak Południa za atak Północy, a potem kolejne uderzenie odwetowe komunistów i konflikt gotowy. Nie należy się łudzić, że wojna nie wybuchnie, ponieważ nikt nie jest nią zainteresowany. Obok starć planowanych zdarzają się bowiem i takie, które są efektem eskalacji napięcia.
Podchodząc do sprawy racjonalnie, można być pewnym, że nowej wojny koreańskiej nie będzie. Gdyby wybuchła, reżim północnokoreański może stracić w niej władzę, a jego członkowie życie. Mimo wymachiwania maczugą dobrze wiedzą, że nie są w stanie wygrać z Południem i Ameryką. Południe z kolei obawia się zgubnych skutków walk dla jego gospodarki. Armia komunistów jest przestarzała, ale ma 40 tysięcy dział, a Seul leży ledwie 40 km od strefy zdemilitaryzowanej, czyli w ich zasięgu. Zanim artyleria zostanie unieszkodliwiona, może zamienić w ruinę całe kwartały stolicy wolnej Korei. Tego właśnie, a nie porażki w boju, obawiają się władze południowokoreańskie. Dlatego nie odpowiadają na komunistyczne ataki. Tym bardziej że również społeczeństwo nie życzy sobie akcji odwetowych, jak pokazują sondaże. Konflikt bowiem nieuchronnie obniży stopę życiową w Korei.
Także Chiny, protektor Północy, straciłyby na wojnie. Jeśli ta wybuchnie, runą na nie rzesze uchodźców, ponadto załamie się wymiana handlowa z Koreą Południową, a najkrótsze szlaki przesyłu towarów między Chinami a Japonią biegnące w pobliżu wód koreańskich mogą zostać zamknięte, co zwiększy koszty transportu.
Z kolei Stany Zjednoczone, gwarant bezpieczeństwa Południa, są wprawdzie zaniepokojone północnokoreańskim programem nuklearnym, ale koncentrują się na konkurowaniu z Pekinem i każde napięcie na tej linii postrzegają jako niekorzystne dla swoich interesów. Chiny są wszak obok Japonii głównym odbiorcą amerykańskich obligacji rządowych, współfinansując deficyt budżetowy USA. Korea Północna zaś to ledwie złośliwa pchełka przeszkadzająca robić interesy między grubymi zwierzami. Dla czegoś tak marnego Waszyngton nie zaryzykuje destabilizacji regionu Pacyfiku. Chyba że nie będzie miał innego wyjścia.
Reklama

>>> Czytaj też: Kim Dzong Ilu, żyj jak najdłużej!

Tyle argumentów racjonalnych. Pozostaje jednak irracjonalna strona ludzkiej natury, która emanuje także na państwa. Pokazuje to choćby kryzys strefy euro: polityka kredytowa Grecji czy Irlandii nie miała nic wspólnego z rozumnym postępowaniem, co jednak stało się jasne, dopiero gdy doszło do tąpnięcia. Europa tym jednak różni się od wschodniej Azji, że wypracowała mechanizmy rozładowywania napięć w sposób pokojowy. Tam toczy się zaś brutalna gra między suwerennymi państwami, które nie przynależą do ponadnarodowych struktur hamujących ich apetyty. W Europie podobna sytuacja panowała w XIX w., przed pierwszą wojną światową. Konflikty zbrojne traktowano wówczas jako równie naturalne narzędzie polityki jak dyplomacja.
Ataki Północy mają charakter ograniczony i są prowokacjami nastawionymi na cele doraźne, a nie przygotowaniem do wojny. Zarówno ostatni ostrzał, jak i zatopienie południowokoreańskiej korwety w marcu tego roku – zginęło 46 marynarzy – miały miejsce na wodach spornych. Po wojnie koreańskiej oba wrogie państwa rozdziela na lądzie strefa zdemilitaryzowana patrolowana przez siły ONZ. Gorzej sprawy przedstawiają się na morzu. Północ uznaje inną linię rozdziału niż Południe i Amerykanie, dlatego ruchy marynarki oraz instalacje wojskowe na spornych wodach i wysepkach uważa za wrogie akty. Korweta została zatopiona, gdy wpłynęła na ten obszar, leży tam także zaatakowana we wtorek Yeonpyeong, a ogień z Północy był odpowiedzią na strzały Południa, które padły podczas manewrów wojskowych. Komuniści mogą więc twierdzić obłudnie, że nie atakowali, tylko się bronili.
Takie skrawki spornej ziemi jak Yeonpyeong mogą jednak generować napięcia, które w końcu przeradzają się w wojnę. Tak było w Libanie w 2006 r. Po odwrocie armii izraelskiej z południa tego kraju Hezbollah ogłosił zawieszenie broni i nie atakował terytorium Izraela. Obie strony miały jednak odmienne zdanie co do przynależności skrawka ziemi mającego ledwie 10 kilometrów kwadratowych, tzw. farm Szeba. Izrael uważał je za część wzgórz Golan, syryjskiej ziemi okupowanej od 1967 r., Hezbollah zaś – a także rząd libański – za część Libanu, atakował więc izraelskich żołnierzy na farmach. W odpowiedzi na jedno z takich uderzeń nastąpiła inwazja armii izraelskiej na Liban, jej celem było wyeliminowanie Hezbollahu.
W Azji Wschodniej jest wiele podobnych miejsc spornych, wokół których zaczyna iskrzyć. Japonia toczy z Koreą Południową spór terytorialny o wyspę Dokdo (po japońsku Takeszima). Pekin z kolei ma zatarg z Tokio o wysepki Senkaku (chińska nazwa – Diaoyu). W październiku incydent ze statkami rybackimi na tamtejszych wodach doprowadził do ostrego sporu dyplomatycznego między obu stolicami. Jeszcze większe zamieszanie panuje wokół archipelagu Spartly, to około 600 niezamieszkanych wysp na Morzu Południowochińskim. Kłócą się o nie Chiny, Tajwan, Filipiny, Wietnam i Malezja.
Nie zapominajmy o największym potencjalnym źródle napięcia, czyli Tajwanie. Na razie kwitnie współpraca ekonomiczna z Chinami i nic nie wskazuje na potencjalną wojnę, ale nie bez przyczyny komuniści zainstalowali naprzeciw zbuntowanej wyspy 1200 wyrzutni rakiet, a Tajwan kupuje w USA samoloty szturmowe do ataków odwetowych na terytorium Chin, w tym Szanghaj, gdyby doszło do konfliktu.
Wszystkie te wysepki, w tym Tajwan, byłyby niewiele znaczącymi terytoriami, gdyby nie to, że leżą w pobliżu lub na głównych szlakach handlowych Azji. Spartly lekko na wschód od trasy z cieśniny Malakka do Chin i dalej Japonii oraz Ameryki, Dokdo pomiędzy Japonią i Koreą na głównym szlaku dostaw z południa do Rosji, Senkaku zaś między Tajwanem a Okinawą dokładnie na szlaku z portów południowochińskich do Japonii. Wszędzie tam zaangażowane są siły zbrojne konkurujących państw. Na Spartly dochodziło nawet do incydentów zbrojnych między Wietnamem a Chinami oraz Tajwanem a Filipinami, zginęły dziesiątki żołnierzy oraz marynarzy. Sześć państw buduje tam swoje instalacje wojskowe, głównie pasy startowe.
Po wtorkowym ostrzale spadły notowania na giełdach w Szanghaju i Seulu (tokijska była zamknięta). Gdyby w Korei wybuchła wojna na pełną skalę, można się spodziewać załamania notowań w Azji, a w konsekwencji także w USA i Europie. Gdyby marynarki Wietnamu i Chin zaczęły toczyć regularne bitwy o Spartly, tysiące statków z towarami musiałby zmienić – czyli wydłużyć – trasy, za co światowa gospodarka zapłaciłaby miliardami dolarów. Gdyby wreszcie Chiny zaatakowały Tajwan... O tym lepiej nawet nie myśleć, bo do wojny włączyłyby się automatycznie Stany Zjednoczone, gwarantujące wyspie bezpieczeństwo.
W Azji Wschodniej każdy strzał może być niebezpieczny dla całego świata, a tamtejsze armie otwierają ogień dużo chętniej niż europejskie. Dyplomaci mają więc sporo do roboty, by takie nazwy jak Yeonpyeong, Senkaku czy Spartly nie weszły kiedyś do historii jako miejsca, w których zaczęła się globalna katastrofa.
ikona lupy />
Główne kierunki handlowej ekspansji we wschodniej Azji / DGP
ikona lupy />
Ataki Korei Północnej mają charakter ograniczony i są prowokacjami nastawionymi na doraźne cele. Ale we wschodniej Azji jest wiele miejsc, w których zaczyna coraz mocniej iskrzyć Fot. Reuters/Forum / DGP