Podczas kryzysu Międzynarodowy Fundusz Walutowy urósł do roli faktycznego centrum globalnej gospodarki. Dotąd pieniądze brały od niego wyłącznie Drugi i Trzeci Świat. Dziś fundusz ratuje przed plajtą bogatą Europę.
Jeszcze trzy lata temu Międzynarodowy Fundusz Walutowy wydawał się instytucją bez znaczenia. Ot, kolejna przybudówka do coraz bardziej bezwolnej ONZ. Jednak gdy przyszedł kryzys, MFW urósł do rangi centrum światowej gospodarki. Ma dziś więcej pieniędzy niż kiedykolwiek, dyktuje warunki polityki ekonomicznej już nawet krajom bogatego Zachodu i coraz częściej wchodzi w rolę faktycznego światowego rządu.
Mniej więcej w tym samym czasie, jesienią 2008 roku, Rumunia dostała 13 mld dol. Ukraina poprosiła o 16 mld, a Islandia o kolejne 2 mld. Z kolei Węgry wyciągnęły rękę po 15 mld dol. Potem przyszedł czas na starą Unię: latem 2009 roku MFW musiał wysupłać 30 mld euro na oddłużenie Grecji, a w ubiegłym tygodniu przyrzec tyle samo środków przyciśniętej bankowym długiem Irlandii.

Wygodne narzędzie USA

Dla założonej w 1944 roku w Bretton Woods instytucji to zupełnie nowa sytuacja. Przez kilka dekad jej głównym zadaniem była niemal wyłącznie stabilizacja gospodarek Drugiego i Trzeciego Świata. MFW pomagał Argentynie, Meksykowi, Korei Południowej czy wychodzącym z realnego socjalizmu państwom Europy Wschodniej. Od dwóch lat fundusz ćwiczy się jednak w zupełnie nowej roli: superbohatera ratującego finanse publiczne krajów Unii Europejskiej, największego i najbardziej rozwiniętego organizmu gospodarczego na kuli ziemskiej. Dzięki decyzji G20 z kwietnia 2009 roku ma do tego odpowiednie narzędzia. Wówczas przestraszeni kryzysem szefowie rządów największych globalnych gospodarek zwiększyli środki na MFW z 250 mld do 950 mld dol. Pieniądze (w postaci bezgotówkowych zapisów księgowych, czyli specjalnych praw ciągnienia, tzw. SDR-ów) pochodzą ze składek państw członkowskich. Gdy jednak kraj zgłasza się po pomoc, zasoby zamieniają się w jak najbardziej realną gotówkę. A co najważniejsze, pieniądze płyną niemal natychmiast. Wystarczy przyciśnięcie odpowiedniego guzika w waszyngtońskiej centrali i na kontach władz w Rejkiawiku, Budapeszcie czy Atenach ląduje pierwsza transza pomocy. Kredyt jest z założenia preferencyjnie oprocentowany (z reguły ok. 5 proc.). Na rynkach komercyjnych zadłużonym krajom nikt by pieniędzy tak korzystnie nie pożyczył.
Reklama
„Popatrzmy na to w ten sposób: Zagrożone bankructwem państwa są chore. My jesteśmy doktorem, a nasze pieniądze to lekarstwo, które przepisujemy pacjentom, by ustabilizować ich stan” – lubi definiować zadanie MFW jego obecny szef Dominique Strauss-Kahn. Jednak zaraz dodaje: „Ale samo lekarstwo nie wystarczy. Aby wrócić do zdrowia, pacjent musi zmienić swój styl życia. Inaczej się nie da”. To właśnie cena pomocy przyjętej od MFW. Zaraz po przekazaniu pierwszej transzy do stolicy zadłużonego kraju jedzie delegacja z Waszyngtonu. Patrzy przez ramię rządu w księgi ministerstwa finansów i w porozumieniu z centralą wydaje zalecenia, które zazwyczaj nie budzą zachwytu lokalnych polityków: podwyższyć podatki, otworzyć któryś z cieszących się przywilejami sektorów gospodarki narodowej, obniżyć wydatki, zamrozić pensje urzędników albo emerytury. Ale proszące o pomoc rządy nie mają zazwyczaj innego wyjścia, niż wypić niesmaczną miksturę. Alternatywa wygląda bowiem zazwyczaj tak: bez pieniędzy z MFW rating leci w dół, a państwo ma coraz większe problemy z obsługą istniejącego zadłużenia, nie mówiąc już o zaciąganiu nowych zobowiązań. Kapitał ucieka, więc sypie się realna gospodarka. Kraj wchodzi w długotrwałą recesję połączoną zazwyczaj z ostrym kryzysem bankowym. W końcu, by złapać trochę oddechu, ogłasza, że nie jest w stanie spłacić wszystkich swoich zobowiązań, i prosi wierzycieli o renegocjacje zadłużenia. Czyli w praktyce bankrutuje.
Amerykanie jako gospodarczy i polityczni zwycięzcy II wojny światowej wymyślili MFW właśnie po to, by zapobiec takim sytuacjom. W ich interesie leżała przecież odbudowa stabilnych i wiarygodnych partnerów handlowych w Europie i Ameryce Łacińskiej. Biały Dom szybko jednak zauważył, że instytucja może być czymś więcej niż tylko uzupełnieniem stworzonej w tym samym czasie ONZ. Lista niedemokratycznych, lecz stojących po stronie USA w walce ze światowym komunizmem reżimów, które latami korzystały z linii kredytowych MFW, jest bardzo długa. Znalazły się na niej m.in.: Chile generała Augusta Pinocheta, Brazylia Humberta Branco czy Zair Mobutu Sese Sekko. Po upadku ZSRR MFW nie stracił swojej użyteczności. Wręcz przeciwnie: nadawał się idealnie do promowania już jak najbardziej gospodarczych interesów zachodniego kapitału. – Meksykański kryzys lat 1994 – 1995, potem kłopoty Rosji i Ukrainy, a wreszcie krach azjatycki lat 1997 – 1998. We wszystkich tych przypadkach fundusz oferował pomoc, uzależniając ją od przepisania tamtejszym gospodarkom ostrej liberalnej kuracji, na której najbardziej korzystał amerykański i zachodnioeuropejski kapitał – uważa Simon Johnson, który był głównym ekonomistą MFW w latach 2007 – 2008.

Gorzkie lekcje Korei i Argentyny

W praktyce działało to mniej więcej tak jak w przypadku Korei Południowej po kryzysie w 1997 roku. Seulska gospodarka miała wówczas za sobą dwie dekady szybkiego wzrostu, co zaskarbiło jej przydomek jednego z azjatyckich tygrysów. Ale cieszące się poparciem rządu wielkie koreańskie koncerny (czebole) przeinwestowały i zaczęły prosić o bezprecedensowy państwowy bailout. Rynki zareagowały paniką. Wtedy do gry wkroczył MFW. W zamian za zorganizowane przez fundusz 55 mld dol. międzynarodowej pomocy Seul musiał się zgodzić na to, by zagraniczne banki i inwestorzy byli wyłączeni z restrukturyzacji bankowego długu. Koszty spadły w ten sposób wyłącznie na barki koreańskich wierzycieli. Zmuszono też Koreańczyków do większego otwarcia na zagraniczne inwestycje, zwłaszcza w sektorze finansowym, i ograniczenie państwowego wsparcia dla czeboli, takich jak Hyundai, LG czy Samsung. Jeden z nich, Daewoo, nie przetrwał zaleconej kuracji. Zbankrutował, ku uciesze zachodnich rywali, jak choćby koncernu General Motors, który wykupił koreańską markę. Simon Johnson i inny renomowany ekonomista Jagdish Bhagwati twierdzą też, że MFW narobił w Azji więcej szkód niż pożytku. Ich zdaniem Korea mogła przetrwać kryzys dużo łatwiej, gdyby zafundowała gospodarce taki pakiet stymulacyjny jak w latach 2008 – 2009 Amerykanie, Niemcy czy Brytyjczycy. Seul było na to wówczas stać. – MFW kategorycznie zabronił jednak takich pomysłów – przypomina Johnson.

>>> Czytaj też: Potyczki dwóch światów o rządy nad MFW

To niejedyny głos krytyczny wobec polityki MFW w ostatnim dwudziestoleciu. W 2008 roku w kontrowersyjnym studium grupa analityków z Yale i Cambridge dowodziła, że w 21 krajach Europy Wschodniej i byłego ZSRR, w których stosowano programy naprawcze MFW, śmiertelność z powodu gruźlicy (uważana za podstawowy wskaźnik publicznego zdrowia) zwiększyła się o 16 proc.
Co gorsza, plany ratowania krajów przed bankructwem były nie dość, że bolesne, to czasem po prostu nieskuteczne. Wprawdzie od czasu powołania do życia MFW średni czas bankructwa państwa (czyli okres praktycznego odcięcia od rynków finansowych) spadł ze średnio sześciu do trzech lat, jednak do dziś większość pracowników MFW z dłuższym stażem czerwieni się na dźwięk słowa „Argentyna”. – W latach 90. pod wpływem funduszu Buenos Aires wdrożyło reformy, zbiło inflację, zmodernizowało system bankowy i zyskało stabilność polityczną. W waszyngtońskiej centrali stawiano Argentynę za przykład, obwołano prymusem regionu. Niestety w 1998 roku kraj zawalił się i ogłosił niewypłacalność, co było największym bankructwem w dotychczasowej historii – mówi nam Carmen Reinhart, ekonomistka z Uniwersytetu Maryland i znawca problematyki państwowych bankructw.
Pod wpływem tych doświadczeń przez większą część ubiegłej dekady panowało przekonanie, że rola MFW definitywnie się skończyła. Fundusz sam musiał oszczędzać i zwolnić 400 pracowników.
Karta odwróciła się wraz z wybuchem obecnego kryzysu finansowego i w kolejce po pieniądze od MFW zaczęli się ustawiać już nie kraje Azji czy Ameryki Łacińskiej, ale członkowie Unii Europejskiej. Fundusz musiał odnaleźć się na nowo. „Każdy kraj jest inny. W jednym da się podwyższać podatki, a w innym nie. MFW musi za każdym razem dostosować plan zaciskania pasa do warunków panujących na miejscu” albo „Nie możemy lansować wzrostu dla samego wzrostu. Pobudzanie rozwoju PKB bez tworzenia nowych miejsc pracy nas nie interesuje. Człowiek też się liczy” – to nie są słowa niezadowolonego z programu MFW szefa bankrutującego kraju czy wojującego antyglobalisty, ale oficjalne stanowisko szefa funduszu Dominique’a Strauss-Kahna. W podobnym tonie wypowiadają się też jego najbliżsi współpracownicy. Na przykład główny ekonomista MFW, wykształcony w Cambridge Francuz Olivier Blanchard, który w jednym ze swoich niedawnych raportów stwierdził, że niska inflacja i niskie deficyty nie mogą być jedynym celem polityki gospodarczej rozsądnego rządu. Jeszcze kilka lat temu takie słowa w ustach głównego stratega MFW brzmiałyby jak herezja.

W kierunku światowego rządu

Nowe podejście do problemu zadłużenia widać przy okazji najnowszych negocjacji z kolejnymi europejskimi rządami. Na przykład z Węgrami – starym znajomym, który przez wiele lat swojej najnowszej historii wisiał na garnuszku funduszu: między 1982 a 1996 rokiem Węgrzy dostali od MFW siedem linii kredytowych, a w 2008 roku Budapeszt musiał sięgnąć po kolejną. Po kwietniowych wyborach i zmianie władzy nowy rząd premiera Viktora Orbana ogłosił, że nie zamierza zgodzić się na warunki naprawy gospodarki dyktowane przez MFW. Poszło o koncepcję zasypywania dziury budżetowej. Szef Fideszu chciał opodatkować wielki zagraniczny biznes, MFW uważał, że trzeba ciąć socjal. Skończyło się na widowiskowym zawieszeniu współpracy przez Budapeszt. Nie minęło jednak kilka miesięcy, a obie strony przymierzają się do powrotu do stołu rokowań. MFW w swoim październikowym raporcie o stanie węgierskiej gospodarki chwalił Budapeszt za ustabilizowanie sytuacji gospodarczej. A Orban odwdzięczył się zeszłotygodniową zapowiedzią, że nadzwyczajne podatki dla grubych ryb z branży telekomunikacyjnej i bankowej znikną po 2012 roku.
Fundusz ustąpi też prawdopodobnie rządowi Irlandii, który upiera się, by utrzymać niski (i z tego powodu krytykowany np. przez Niemcy) 12,5-proc. CIT. – MFW myśli teraz bardzo pragmatycznie. Chce za wszelką cenę uniknąć sytuacji, w której zagrożone bankructwem europejskie państwa nadludzkim wysiłkiem uzdrawiają finanse publiczne, ale zabijają wszelką nadzieję na wzrost gospodarczy, więc i tak w pewnym momencie bankrutują – mówi nam Mark Cliff, główny ekonomista banku ING w Londynie. Pragmatyzm Dominique Strauss-Kahna i jego drużyny to po prostu wynik prostej kalkulacji: z pomocy MFW korzysta dziś pięć krajów UE, a dwa kolejne, Portugalia i Hiszpania, są tego bardzo bliskie. Koszty tej operacji ratunkowej dalece przekraczają dotychczasowe programy pomocowe, którymi zawiadywał fundusz. Ich fiasko oznacza nieuchronny powrót recesji w skali globalnej.
Niektórzy ekonomiści (jak choćby Nouriel Roubini w rozmowie z „DGP”) twierdzą, że mimo dobrych chęci UE i MFW może nie wystarczyć pieniędzy na wydźwignięcie strefy euro z kryzysu zadłużeniowego. Wówczas pozostaną dwa wyjścia. Albo ogłoszenie bankructwa przez któryś z krajów Eurolandu (czego konsekwencji nikt nie jest w stanie dziś przewidzieć), albo poproszenie o więcej pieniędzy gospodarek wschodzących, takich jak Chiny. Ostatecznie one również są zainteresowane stabilnością międzynarodowego systemu finansowego. Pierwszy krok w tym kierunku wykonali ministrowie finansów krajów G20 na październikowym szczycie w Korei Południowej, decydując o przesunięciu 6 proc. głosów ważonych (a co za tym idzie także wkładów do budżetu MFW) na korzyść gospodarek wschodzących. Oczywiście kosztem Europy. Wygląda na to, że MFW będzie dalej ewoluować w kierunku jeśli nie światowego rządu, to przynajmniej pociągającego za najważniejsze finansowe sznurki nowego globalnego ładu.
ikona lupy />
Siedziba Międzynarodowego Funduszu Walutowego w Waszyngtonie / Bloomberg