Kilka tygodni temu siedziałem w swoim biurze, czytając magazyn „Foreign Policy”, kiedy dokonałem niespodziewanego odkrycia. Drzwi obok, przedzielony zaledwie cienkim przepierzeniem, siedzi jeden z głównych myślicieli świata. Co roku „Foreign Policy” publikuje listę ludzi, których uważa za 100 czołowych globalnych myślicieli. I na miejscu 37. znalazł się Martin Wolf. Zajrzałem do pokoju, by pogratulować mojemu koledze. W takich okolicznościach każdy Anglik czuje się zobowiązany umniejszyć swoją rolę i Martin nie zawiódł mnie w tym względzie. Lista intelektualistów z 2010 r., zasugerował, wygląda naprawdę marnie w porównaniu z podobną listą, którą można by sporządzić w połowie XIX w.
Było to coś więcej niż zwykła skromność. Ma rację. Jeżeli zaczniemy sporządzać taki ranking, trudno oprzeć się wrażeniu, że żyjemy w trywialnych czasach.
Trzeba powiedzieć, że lista „Foreign Policy” z ubiegłego roku jest nieco dziwna, ponieważ 10 czołowych myślicieli według magazynu to osoby, które są bardziej znane z tego, co robią, niż co myślą. Pierwsze miejsce zajęli wspólnie Bill Gates i Warren Buffett za swoją działalność dobroczynną. Potem idzie między innymi Barack Obama (na miejscu trzecim), Celso Amorim, minister spraw zagranicznych Brazylii (szósty), i David Petreaus, amerykański generał i według magazynu ósmy najbardziej wpływowy myśliciel na świecie. Trzeba zejść do pozycji dwunastej, żeby znaleźć kogoś, kto jest bardziej znany ze swoich przemyśleń, a nie działań. To Nouriel Roubini, ekonomista.
Reklama
Z czasem na liście zaczynają dominować prawdziwi intelektualiści. Są ekonomiści, tacy jak Joseph Stiglitz, dziennikarze (Christopher Hitchens), filozofowie (Martha Nussbaum), politologowie (Michael Mandelbaum), pisarze (Mario Vargas Llosa) i teologowie (Abdolkarim Soroush). Pomimo nieuniknionego skrzywienia w stronę świata anglojęzycznego są przedstawiciele wszystkich kontynentów, w tym Hu Shuli, chiński wydawca, i Jacques Attali, dzierżący sztandar francuskich intelektualistów.
To imponująca grupa ludzi. Porównajmy ją jednak z podobną listą, którą można by stworzyć 150 lat temu. Ranking z 1861 r. powinni otwierać Karol Darwin i John Stuart Mill – „O pochodzeniu gatunków” i „O wolności” ukazały się w 1859 r. W rankingu powinni się również znaleźć Karol Marks i Charles Dickens. A mówimy tu tylko o ludziach mieszkających w Londynie lub w jego okolicach. W Rosji pisali Tołstoj i Dostojewski, choć żaden z nich nie wydał jeszcze swoich największych powieści.
Nawet jeżeli tak jak „Foreign Policy” preferujecie polityków, kontrast pomiędzy wczorajszymi gigantami i dzisiejszymi pigmejami jest uderzający. Na liście z 1861 r. znaleźliby się Lincoln, Gladstone, Bismarck i Garibaldi. Ich dzisiejszymi odpowiednikami byliby Barack Obama, Nick Clegg, Angela Merkel i Silvio Berlusconi. Więc może rok 1861 był jakimś ewenementem? Powtórzmy więc to ćwiczenie i cofnijmy się do wybuchu II wojny światowej. Lista wybitnych intelektualistów żyjących w 1939 r. obejmuje Einsteina, Keynesa, T.S. Eliota, Picassa, Freuda, Gandhiego, Orwella, Churchilla, Hayeka, Sartre’a.Dlaczego więc obecni czołowi myśliciele wypadają na ich tle tak blado? Oto kilka możliwych wytłumaczeń.
Pierwsze jest takie, że być może potrzebujemy dystansu, by ocenić czyjąś wielkość. Niektórzy ludzie, których wymieniłem, nie byli powszechnie znani i szanowani w swoich czasach. Marks pracował bez rozgłosu. Dickens był odrzucany przez niektórych swoich współczesnych jako pismak; Orwell doczekał się sławy po śmierci. Jednak większość gigantów z 1861 i 1939 r. była uznawana za wielkie umysły już za życia, a niektórzy – tacy jak Einstein i Picasso – stali się powszechnie kochanymi celebrytami.
Druga możliwość jest taka, że bliskość zakłóca perspektywę. Może jesteśmy otoczeni przez myślicieli równie wielkich, ale nie możemy tego dostrzec, ponieważ wciąż znajdują się oni w polu naszego widzenia. Współczesna kultura medialna również może prowadzić do nadreprezentacji intelektualistów, którzy są zachęcani do tego, by produkować za dużo. Gdyby Mill pojawiał się nieustannie w telewizji, a Gandhi wrzucał wpisy na Twitterze pięć razy dziennie – być może robiliby mniejsze wrażenie jako ludzie i byli uznawani za mniej przenikliwych myślicieli. Inna teoria jest taka, że natura życia intelektualnego się zmieniła i stała bardziej demokratyczna. Listy z 1861 i 1939 r. są zdominowane przez niesławny gatunek „martwych, białych mężczyzn”, a właściwie „martwych, białych brytyjskich mężczyzn”. Być może teraz też pracują jacyś intelektualni giganci, ale mieszkają w Chinach, Indiach lub Afryce i musi minąć trochę czasu, zanim zauważy ich „Foreign Policy” lub „Financial Times”.
We współczesnym świecie więcej ludzi ma dostęp do wiedzy i możliwość publikowania. Internet znacznie ułatwia współpracę, a współczesne uniwersytety promują specjalizację. Być może dzisiaj postępy wiedzy dokonują się poprzez sieci specjalistów rozsianych po całym globie, a nie dzięki jednemu wybitnemu umysłowi, który tworzy wielką teorię w czytelni British Museum.
I jest jeszcze ostatnia możliwość. Pomimo swojej zamożności i wszystkich gadżetów nasza generacja może po prostu nie jest tak bystra, jak jej się wydaje.