Kluczowe kraje Unii Europejskiej: Francja i Wielka Brytania, były inicjatorami podjętej tydzień temu akcji wojskowej przeciwko dyktatorowi Libii Muammarowi Kaddafiemu. Czy to dowód, że Stary Kontynent jest gotów wrócić do geostrategicznej gry, by zabezpieczyć swoje interesy?
Jest zdecydowanie zbyt wcześnie, by nazywać zakrojoną na stosunkowo niewielką skalę interwencję w Libii przełomem w europejskim podejściu do kwestii bezpieczeństwa czy użycia siły. Trudno jednak nie zauważyć, że wydarzyło się coś istotnego. Mam wrażenie, że w trakcie obecnego kryzysu w Afryce Północnej europejscy liderzy zaczęli się uczyć i odkrywać dla siebie tę kluczową, ale niedocenianą dziedzinę rządzenia, jaką jest polityka zagraniczna. Proszę zwrócić uwagę, że obecne pokolenie czołowych decydentów Unii na czele z Nicolasem Sarkozym, Angelą Merkel czy Davidem Cameronem bardzo różni się od wcześniejszej generacji: Tony’ego Blaira, Gerharda Schroedera czy Jacques’a Chiraca.

>>> Czytaj też: Wojna. Hit eksportowy krajów Zachodu

Na czym polega ta różnica?
Reklama
Blair, Brown, Schroeder czy, poszerzając obraz, także George W. Bush przeszli twardy geopolityczny chrzest przy takich kryzysach jak 11 września, wojna w Kosowie czy Irak. Za ich rządów doszło do poważnych przesileń w dziedzinie bezpieczeństwa, wojny i pokoju, musieli podejmować kontrowersyjne i brzemienne w skutki decyzje. Na przykład o tym, czy ich kraje wezmą udział w konfliktach zbrojnych. Obecni przywódcy – z wyjątkiem krótkiej wojny w dalekiej Gruzji – nie mają tego doświadczenia. Przez ostatnie lata cała ich uwaga była skupiona na walce z kryzysem ekonomicznym i groźbą gospodarczego pęknięcia czy rozkładu Unii Europejskiej. Kiedy wybuchły historyczne wydarzenia w Afryce Północnej, unijni decydenci nie wiedzieli, co właściwie powinni zrobić. W konsekwencji ich postawa wydawała się, patrząc z boku, indolentna i pełna sprzeczności.

>>> Czytaj również: Od dziś koniec z suwerennością gospodarczą państw strefy euro

Czy libijska rezolucja ONZ to początek nowej, bardziej zaangażowanej polityki Europy i Zachodu wobec arabskiej Wiosny Ludów?
Trzeba pamiętać, że sygnał jest na razie niejednolity. Pamiętajmy, że na przykład Niemcy Angeli Merkel wstrzymały się od głosu w tej sprawie. Na pewno rozpoczął się jednak proces przekładania konsekwencji tego, co się dzieje w Afryce Północnej na język zrozumiały dla obywateli dzisiejszej Europy. Z przeprowadzonego przez nas (Europejską Radę Stosunków Międzynarodowych – red.) w zeszłym roku badania wynika, że warstwa decydentów dzisiejszej Europy patrzy na kwestie bezpieczeństwa nie jak wojskowy strateg, lecz oczami analityka rynku ubezpieczeniowego. Mówiąc krótko, we współczesnej Europie niewiele można wskórać, nawołując wprost do forsowania swoich interesów i koniecznych inwestycjach w armię, sprzęt czy logistykę. Trzeba raczej nauczyć się mówić o zagrożeniach dla dobrobytu Starego Kontynentu: kryzysie finansowym, braku bezpieczeństwa energetycznego, zmianach klimatycznych czy imigracji. To jedyny język, którym można dziś Europejczyków zmobilizować do działań. Nieprzypadkowo pierwszoplanową rolę wzięli na siebie Francuzi. Paryż jako pierwszy odczułby przecież falę imigrantów, gdyby w Libii doszło do katastrofy humanitarnej.
Co, oprócz geopolitycznej lekcji, rewolucja w Afryce Północnej oznacza dla Europy?
Chaos stał się dowodem nieskuteczności prowadzonej przez Unię polityki sąsiedztwa, która pochłania przecież bardzo duże pieniądze. Niestety, ten region nie jest wyjątkiem. Podobne fiasko Europa poniosła również na Białorusi czy na Kaukazie. Przez lata sądziliśmy, że Wspólnota może stabilizować swoją strefę wpływów poprzez samo tylko sąsiedztwo, widoki na akcesję i promowanie europejskiego stylu życia. To działało jako tako przez dwie dekady, skończyło się przyjęciem do Unii prymusów, ale również odgrodzeniem pozostałych. Taka polityka już absolutnie nie wystarcza. Trzeba będzie znaleźć jakieś nowe – inne niż obietnica członkostwa – formuły trzymania państw sąsiednich w naszej orbicie. Nie widzę jednak, by ktokolwiek miał w Europie na to konkretny i skuteczny pomysł.
W przypadku krajów arabskich według wielu ekspertów kluczem może być Turcja, kraj, który łączy obecnie relatywnie dobrze rozwiniętą demokrację z prężnym kapitalizmem i rosnącymi ambicjami geopolitycznymi.
Mam nadzieję, że obecny kryzys pomoże Europie znaleźć nowy klucz do kwestii tureckiej. Fakty są bowiem takie, że bezskutecznie szukamy go od co najmniej dwudziestu lat. Ciągle żyjemy złudzeniem, że uda nam się utrzymać Turków w unijnej poczekalni, mamiąc Ankarę tym, że kiedyś stanie się jedną z europejskich stolic. Ta strategia opiera się w gruncie rzeczy na geopolitycznej krótkowzroczności. Ignoruje fakt, że Turcja w ostatnich latach bardzo się zmieniła. Od lat premier Erdogan i jego obóz z powodzeniem realizują konsekwentny projekt postkemalistowski. Turcja staje się zorientowaną na Europę demokracją muzułmańską z samoświadomą i coraz lepiej służącą celom gospodarczym niezależną polityką zagraniczną. Turcy konsekwentnie rozbudowują ekonomiczne i polityczne kontakty z sąsiadami: zarówno z odciętymi od szans na integrację z UE południowo-wschodnimi rubieżami Europy, jak i kluczowymi z punktu widzenia surowcowego bezpieczeństwa krajami Kaukazu. Teraz turecki soft power może się stać wzorem do naśladowania dla Egiptu, Tunezji czy Libii.
Co w tym niebezpiecznego dla Europy?
Najgorsze jest to, że z powodu braku strategii popadliśmy w paradoksalną sytuację. Daliśmy Turcji większość z tego, na czym jej zależało. Ankara może na przykład handlować z Unią bez barier, bo mamy unię celną (istnieje od 1996 r., nie uwzględnia towarów rolnych – red.). Obserwowana od kilku lat gospodarcza dynamika Turcji sprawia też, że wydatnie zmniejszyła się presja jej obywateli na szybkie i pełne członkostwo w UE. W tej sytuacji pozostawanie w poczekalni powoli staje się dla Turków bardziej korzystne niż dla nas. Ankara nie musi dziś ponosić żadnych kosztów związanych z europejską polityką stabilizowania Afryki Północnej. Co więcej, jej inicjatywy polityczne wcale nie muszą się pokrywać z naszymi. Z tych powodów znalezienie nowego klucza do relacji z Turcją to wielkie wyzwanie dla Brukseli i unijnych stolic. Porównywalne z pragmatycznym partnerstwem Unia – Rosja. W tym ostatnim też czeka nas wiele zakrętów.
Dlaczego? Stosunki z Moskwą wyglądają dziś przecież modelowo. Przynajmniej od czasu, gdy Putina zastąpił na Kremlu Miedwiediew.
Ten spokój to jednak przede wszystkim efekt starań strony rosyjskiej. Moskwa wkroczyła w nowy postimperialny etap swojej polityki zagranicznej. Po konsolidacji władzy przez Putina, czego kluczowym elementem były neoimperialne prężenie muskułów i wysokie ceny surowców, rosyjskie elity zaczęły zdawać sobie sprawę, że kontynuowanie tego kierunku rodzi same kłopoty. Raz, że utrudnia im robienie dobrych interesów na Zachodzie, a dwa – grozi popadnięciem w ekonomiczne zacofanie. Kryzys pokazał Rosjanom najdobitniej, że wyważonej stabilnej gospodarki nie da się budować tylko na ropie i gazie. Według nowej linii jedynym sposobem ucieczki z tej pułapki jest pozytywna i wielowymiarowa, a więc oparta nie tylko na surowcach, integracja z rozwiniętymi gospodarkami. A tego nie da się osiągnąć metodą konfrontacji. Stąd pomysł na kojarzoną z Miedwiediewem nową politykę wobec Zachodu, która jest oparta na czterech filarach: po pierwsze ekonomia, po drugie podkreślanie na każdym kroku europejskiej tożsamości Rosji, po trzecie rozwijanie strategicznych stosunków z USA i intensywnych kontaktów ze wschodzącymi rynkami, po czwarte akceptacja panujących w Europie reguł gry i subtelny kurs na Niemcy. Nowa Rosja wszędzie próbuje pokazać, że na dobrą sprawę można z nią robić tak samo dobre i pewne interesy jak z innymi dużymi graczami.
Czyli Rosja, której nie trzeba się bać?
Na pewno bardziej otwarta. Ale gdy chodzi o szczególnie ważne interesy gospodarcze, Rosja pozostanie trudnym partnerem dla Europy. Zwłaszcza w dziedzinie energetyki. Należy się też spodziewać na tym polu rozwijania strategicznych stosunków np. z Turcją. Rosjanie będą zachęcali Ankarę, by stała się niezależnym od Europy centrum przerzutowym surowców. Będą przekonywali, że razem można ugrać więcej, bo podczas gdy Stary Kontynent potrzebuje surowców, Turcja i Rosja wspólnie kontrolują zarówno ich źródła, jak i trasę przesyłu.
Większe kłopoty Europa zdaje się mieć dziś na własnym podwórku. Kryzys w Afryce Północnej i katastrofa ekologiczna w Japonii pozwoliły na chwilę zapomnieć o bombie zegarowej, na której siedzi cała unijna integracja monetarna. Sytuacja finansów publicznych Grecji poprawia się przecież tylko w niewielkim stopniu, w Irlandii ciągle rośnie rachunek za bankową bańkę spekulacyjną. Hiszpanii i Portugalii też nie można uznać za uratowane.
Unia Europejska bez wątpienia przeżywa największy kryzys w historii. Przez ostatnie lata uważała się przecież za zwycięzcę zimnej wojny, a potem globalizacji. Teraz jednak przyszło do płacenia rachunku za to dobre samopoczucie. Kryzys finansowy pokazał, że w samym procesie integracji tkwi szereg fundamentalnych sprzeczności. Starzejące się gospodarki Zachodu potrzebują więcej imigrantów, niż politycznie są w stanie znieść tamtejsze społeczeństwa. Po drugie – i najważniejsze – unia gospodarczo-walutowa wymaga więcej integracji gospodarczej, niż europejskie elity są w stanie przeforsować w krajach członkowskich.
Czy trwająca od kilku tygodni seria negocjacji nad reformą strefy euro, powołaniem do życia Europejskiego Mechanizmu Stabilizacyjnego i wprowadzeniem w życie tzw. paktu dla euro (kompromisowa wersja francusko-niemieckiego paktu dla konkurencyjności – red.) oznacza Europę bardziej czy mniej zjednoczoną?
Wygląda na to, że duże kraje Unii Europejskiej, a zwłaszcza Niemcy, są zdeterminowane, by uratować euro. Niestety, im silniejsza determinacja, tym większe zagrożenie, że sposób przeprowadzenia akcji ratunkowej podzieli Europę na obszar dwóch prędkości. Podział może pójść po dwóch liniach. Pierwsza wbije klin między kraje dłużników a państwa wierzycieli.
Na jakiej zasadzie?
Obecny mechanizm polega na tym, że długi banków są najpierw wykupywane przez państwa członkowskie, a dopiero potem przesuwa się je na Europejski Fundusz Stabilizacyjny, a więc resztę Eurolandu. Spłacają więc nie banki, ale kraje, które poprzez długi pogrążają się na lata w gospodarczej mizerii. Na dodatek sporym ryzykiem jest wciągnięcie prywatnych wierzycieli do spłaty długów (wymuszona przez Niemcy zapowiedź, że przy ewentualnej restrukturyzacji zadłużenia priorytet będą miały interesy budżetowe krajów wierzycieli – red.). Może i jest to cena za poparcie dla bailoutów przez społeczeństwa Niemiec czy Austrii, ale taki mechanizm nieuchronnie będzie windował oprocentowanie papierów dłużnych krajów Unii walczących z widmem bankructwa. W efekcie Irlandia czy Grecja pozostaną na garnuszku Wspólnoty przez wiele lat. Podział mamy więc gotowy. Istnieje też ryzyko, że pogłębiona integracja wewnątrz strefy euro wypchnie na obrzeża tych, którzy jak Polska czy Wielka Brytania pozostają poza obszarem wspólnego pieniądza.
Ale czy jest jakiś inny ratunek dla euro, bez którego też nie ma przecież dalszej integracji UE?
Nie jestem przeciwko strefie euro, która dyskutuje o swoich własnych sprawach. To przecież naturalna logika pomysłu na wspólny pieniądz. Ale z drugiej strony w takich krajach jak Wielka Brytania nie ma obecnie zbyt wielkiej ochoty na zbliżanie się do Eurolandu, a tworzenie zalążków europejskiego rządu na pewno nie pociągnie Londynu w tym kierunku. W tej sytuacji stworzenie dwóch Europ wydaje się niestety kwestią czasu i włodarze strefy euro też muszą te argumenty brać pod uwagę, jeśli zależy im na jedności Unii. A myślę, że tak jest.
Jaka będzie rola Niemiec, największej gospodarki Starego Kontynentu, w nowej pokryzysowej Europie?
W wyniku kryzysu Niemcy ostatecznie stały się normalnym krajem. Nie ma już mowy o powojennej winie, czy nawet podświadomym uspokajaniu tych wszystkich, którzy bali się zjednoczenia. Berlin wie też, że reszta oczekuje od nich, iż będą grali pierwsze skrzypce. Niemcy sami są świadomi swojej roli w globalnej gospodarce. Najnowsza pokryzysowa dynamika jeszcze pogłębia ten proces. W ostatnich 18 miesiącach wzrost obrotów handlowych z Chinami sięgnął kilkudziesięciu procent. Pod koniec tego roku Niemcy będą wymieniać z Pekinem więcej towarów niż ze swoim największym sąsiadem i tradycyjnym partnerem Francją.
Czy Niemcy stają się przez to mniej proeuropejscy?
Bez wątpienia. Niemieckie elity polityczno-gospodarcze są tego coraz bardziej świadome. Niedawno w Bundesbanku usłyszałem powiedzonko: po co nam PIGS, skoro mamy BRICS. (anglo- i niemieckojęzyczna liczba mnoga od popularnego skrótu BRIC, którym zwykło się określać wschodzące gospodarki, czyli Brazylię, Rosją, Indie i Chiny – red.). Mój rozmówca przytaczał tę opowieść ze smutkiem jako wyraźny symptom przesunięć nastrojów w niewłaściwym jego zdaniem kierunku. Jeszcze większy problem polega na tym, że opinia publiczna jest zmęczona odgrywaniem roli unijnej skarbonki. Można było przeciwdziałać temu zjawisku, na przykład uświadamiając ludziom, że bailout dla Irlandii był sposobem na ratowanie niemieckich landesbanków, które mocno się tam zaangażowały, a pieniądze to nic innego jak ukryte subsydia dla tych instytucji finansowych (w dużej części państwowych – red.). Myślę, że debata wewnętrzna mogłaby wyglądać zupełnie inaczej. Niemcy lubią powtarzać, że wszyscy w Europie siedzimy na jednej dziurawej łodzi, dlaczego więc bali się przyznać, na czym to siedzenie w rzeczywistości polega?
Pięć lat temu napisał pan książkę „Why Europe Will Run the 21st Century” (Dlaczego Europa podyktuje reguły gry w XXI wieku). Czy dziś – po kryzysie finansowym i zadłużeniowym – jest pan nadal gotów bronić swoich ówczesnych argumentów dowodzących zalet europejskiego projektu? Na czym polega siła Europy, która pozwala panu wierzyć, że oprzemy się przeciwnościom?
Europejski pomysł na uprawianie polityki jest w gruncie rzeczy bardzo nowoczesny i skuteczny. Zasadza się na wysokim poziomie współzależności i wzajemnego ograniczania suwerenności. To pozwoliło Europejczykom na duże oszczędności w drogiej dziedzinie obronności – nie musieli się już bowiem zbroić w obawie przed najbliższymi sąsiadami. Mechanizm nieźle działa też na płaszczyźnie gospodarczej. Dał nam mieszankę wielkiego rynku i wspólnoty kulturowej skupiającej pół miliarda ludzi oraz małe państwa dosyć blisko swoich obywateli, które są jednak na tyle silne, by reprezentować i bronić ich interesów. Lepiej niż na przykład poszczególne amerykańskie stany. Z takim dorobkiem Unia jest moim zdaniem najbardziej skutecznym projektem politycznym od 500 lat, czyli od wynalezienia państw narodowych. Co więcej, nadal uważam, że w tym stuleciu europejski model najlepsze ma dopiero przed sobą, bo świetnie nadaje się do radzenia sobie z problemami współzależności, które niesie za sobą globalizacja. Unia może rozszerzać się nie tylko poprzez rozrost terytorialny, ale również przez naśladownictwo: regionalne od Azji po Amerykę Łacińską oraz twory w stylu zalążków rządu światowego – różnego rodzaju konferencji klimatycznych i szczytów G20.
ikona lupy />
Flaga Unii Europejskiej przed siedzibą Komisji Europejskiej w Brukseli. Fot. Shutterstock. / ShutterStock