Po roku radykalnych przemeblowań w państwie Viktor Orban szykuje się do drugiej fazy węgierskiej rewolucji. Najpierw narzucił podatek bankowy i daninę kryzysową od wielkich koncernów. Później zmienił prawo prasowe, wprowadził podatek liniowy i zamroził kurs franka szwajcarskiego, w którym są zadłużeni Węgrzy. Na koniec zmienił konstytucję.
Teraz parlament w ekspresowym trybie będzie głosował nad 40 ustawami okołokonstytucyjnymi, które doprecyzują węgierski eksperyment. Do posłów trafi m.in. projekt prywatyzacji służby zdrowia, rozmontowania mundurówek i reformy administracyjnej. O ile po pierwszej fazie rewolucji Orban nadal cieszy się wysokim poparciem, drugi etap może pozbawić go popularności i władzy. Jest zbyt wiele bolesnych decyzji do podjęcia, by rozeszły się one po kościach.
Jeszcze przed głosowaniem ustaw – nazywanych w Budapeszcie fundamentalnymi – Węgrzy dokonują bilansu pierwszego roku rządów Orbana i jego partii Fidesz. Oceny są niejednoznaczne: od skrajnej krytyki ze strony wielkiego biznesu do peanów na cześć wielkiego reformatora. Sama ekipa Orbana ocenia siebie z umiarkowanym optymizmem. – Najważniejszy cel został osiągnięty: państwo po rządach postkomunistów było na skraju bankructwa. Wyprowadziliśmy je na prostą – mówi „DGP” wicepremier Tibor Navracsics. – Nie trafiliśmy do tej samej ligi co Grecja – dodaje Tamas Lanczi z ministerstwa sprawiedliwości i administracji państwowej.

Kryzysowa danina

Reklama
Wielki biznes widzi sprawy zupełnie inaczej. Nigdy nie wybaczy Fideszowi kryzysowej daniny i podatku bankowego, które stały się orbanowskim złotym środkiem na wyjście z pętli zadłużenia. Nie chodzi nawet o sam pomysł ściągania pieniędzy, ale oprawę, w jakiej tego dokonano. – O podatku kryzysowym dowiedzieliśmy się późną jesienią, gdy planowaliśmy wydatki na przyszły rok. Informacja o tym, że od zysków musimy odliczyć 9,5 proc., spadła jak grom z nieba – mówi „DGP” Pauer Pal, szef firmy telekomunikacyjnej GTS Hungary. – Wbrew temu, co mówi rząd, nie jest tak, że nie chcemy się dokładać do wychodzenia z kryzysu. Problem polega na sposobie, w jaki potraktowano firmy. Bez konsultacji i bez zapowiedzi. Po prostu poinformowano nas, że musimy płacić więcej – zapewnia.
Bankowcy mają jeszcze więcej pretensji. Obiecano im, że podatek będzie tymczasowy, że będzie obowiązywał najdalej do 2012 roku. Wiosną rząd rozpoczął konsultacje z przedstawicielami największych instytucji finansowych, jednak już od początku było wiadomo, że będzie on obowiązywał znacznie dłużej, niż się spodziewano. Na razie mówi się o 2014 roku. Niewielu jednak wierzy, by po tej dacie został on zniesiony. – Nie przesadzajmy z narzekaniem bankowców. Po pierwsze wszystko z nimi konsultujemy. Po drugie to bogate firmy. Najwyżej dyrektorzy zarządów nie dostaną premii – odpowiada na krytykę jeden z architektów podatku bankowego Balazs Szepesi z ministerstwa gospodarki. W tej sprawie strategia rządu Orbana jest klarowna. Narzekanie bankowców szybko przycichło, np. austriacki Erste straszył, że wycofa się z Węgier do Polski, ale na groźbach się skończyło. W dodatku opodatkowanie finansistów jest popularne społecznie, bo są oni postrzegani jako jedno ze źródeł kryzysu. A ponadto pomysł podatku bankowego nie jest specyfiką węgierską, dyskutowała o nim grupa G8, wprowadzono go w mekce wolnego rynku – Wielkiej Brytanii.
Tak samo jak w przypadku daniny kryzysowej od zagranicznych koncernów podatek bankowy był majstersztykiem ekonomistów z ministerstwa gospodarki. Specjaliści z tego resortu doskonale orientowali się w tym, z kogo można ściągnąć pieniądze. Wiedzieli, że jeśli nałożą podatek np. na niemiecką fabrykę samochodów, przeniesie ona produkcję do rumuńskiej Timiszoary, gdzie koszty pracy są niższe, a daniny kryzysowej nie ma. W przypadku banków czy koncernów telekomunikacyjnych jest inaczej: operator sieci komórkowej nie rozmontuje infrastruktury, na którą wyłożył grube miliony, tak samo jak ubezpieczyciel nie powie z dnia na dzień klientom, że zamyka biznes, bo rząd jest zły. I właśnie dlatego rząd – jak mantrę powtarzający zdanie: „Byliśmy na skraju bankructwa. Musieliśmy działać” – uderzył po kieszeni banki i telekomy.
O ile decyzje z pierwszego etapu orbanomiki cieszyły się ogromnym uznaniem nad Balatonem, drugi nie będzie już tak prosty. Już dziś widać, że ustawy wysyłane do parlamentu naruszą interesy wielu grup społecznych: od mundurowych emerytów poprzez lekarzy, na nauczycielach akademickich kończąc.
Pierwszy przykład z brzegu. Ministerstwo sprawiedliwości i administracji napisało plan reformy szkolnictwa wyższego, którego założenia sprowadzają się do zmniejszenia liczby wyższych uczelni (likwidacja najsłabszych z nich) i połączenia reszty w duże ośrodki akademickie. Nie będą to zmiany kosmetyczne. Rząd zamierza pozostawić 14 z 27 wyższych uczelni. Nietrudno się domyślić, że nie każdy z pracowników akademickich pozostanie w zawodzie.

Uderzenie w mundurówkę

Nie chodzi zresztą tylko o oszczędności. – Od lat żadna węgierska politechnika czy uniwersytet nie przebiły się w międzynarodowych rankingach – mówi „DGP” sprzyjający Fideszowi prof. Andras Lanczi z Uniwersytetu Korwina w Budapeszcie. Przedstawiciele rządu przekonują, że należy powiedzieć sobie prawdę i pozbyć się najsłabszych. Równolegle do zmniejszanie liczby szkół wyższych rozbudowywane będą szkoły podstawowe (jako jedyny kraj w Europie Węgrzy zamierzają ustanowić wiek obowiązkowego kształcenia na poziomie 16 lat) oraz instytucje, które były w Polsce przed laty znane pod nazwą OHP, czyli ochotniczych hufców pracy.
Kolejny punkt zapalny to mundurówki. – Na Węgrzech mamy 40 tys. pracujących policjantów i 40 tys. policjantów na emeryturze. Ta druga grupa to ludzie poniżej 57. roku życia. Podobny problem dotyczy wojska. Nie stać nas na ich utrzymywanie – mówi „DGP” wicepremier Tibor Navracsics. Rozbijając system młodych emerytów, chce zaoszczędzić 500 bln forintów w ciągu trzech lat. Jego najbliżsi współpracownicy w nieoficjalnych rozmowach dodają, że liczą się z radykalnym spadkiem popularności rządu. Aż do przegranej w następnych wyborach.
Kolejna grupa, w którą uderzy nowa reforma Viktora Orbana, to urzędnicy państwowi. Przy okazji reformy samorządowej zostanie zlikwidowanych 20 z 40 agend rządowych.
W budapeszteńskich ministerstwach czuć zdenerwowanie. Od referenta po ministrów, wszyscy zdają sobie sprawę, iż wchodzą w trudny drugi rok rządów. Na każdym kroku można usłyszeć opinie, że dopiero teraz zaczną się prawdziwe debaty o tym, czy Orban jest już drugim Aleksandrem Łukaszenką, czy tylko kopiuje działania znanego z autorytarnych zapędów premiera Słowacji Vladimira Mecziara. Do tej pory miał jedynie wrogów w liberalnych elitach stolicy, wielkim biznesie i zachodnich mediach, których wpływ na opinię wyborców udawało się w miarę skutecznie pacyfikować. Teraz będzie trudniej. Bo premier nastąpi na odcisk zwykłemu Węgrowi.