Gaz ze złoża eksploatowanego przez załogę należącej do koncernu Total platformy Elgin wyciekał od tygodni. Z końcem lutego sytuacja stała się jednak dramatyczna: z szybu znajdującego się pod dnem Morza Północnego, na głębokości 4 km, do wody i powietrza nad nią zaczęło uciekać 200 tys. m sześc. surowca dziennie. W błyskawicznym tempie gazowa chmura otuliła platformę, zmuszając do ewakuacji całą liczącą 238 osób załogę. Zagrożenie gigantyczną eksplozją wydawało się pewne.
Tym razem udało się uniknąć wybuchu. Na początku kwietnia Francuzi ściągnęli na Morze Północne sprzęt, który pozwoli im zatkać wyciek za pomocą mułu. Wiadomo jednak, że akcja zaklajstrowania przeciekającego złoża może potrwać kilka miesięcy, a jej koszty mogą sięgnąć 3 mld dol. Już dziś koncern wydaje 1,5 mln dol. dziennie na działania związane z zażegnaniem kryzysu na platformie Elgin.
Ale to dopiero początek kłopotów energetycznego giganta. „Total wiedział o wycieku od miesiąca” – ogłosił na swoich łamach największy brytyjski tabloid „The Sun”. „Total lekceważył ostrzeżenia dotyczące bezpieczeństwa pochodzące od własnych pracowników” – sekundował mu znacznie poważniejszy „Daily Telegraph”. Władze Szkocji – złoże bowiem położone jest raptem 250 km od jej wybrzeży – już wysłały w ten region statek badawczy „Alba na Mara”, który ma zebrać próbki potrzebne do oceny sytuacji.
Reklama
Pojawiające się porównania do dramatu, jaki wywołał przeciek ropy z platformy BP w Zatoce Meksykańskiej dokładnie dwa lata temu, również nie wychodzą spółce na zdrowie. – Choć rozumiemy, że analogie są nieuniknione, musimy jasno podkreślić, że oba przypadki są nie do porównania – próbował uspokoić obawy inwestorów jeden z menedżerów koncernu Patrick de La Chevardiere. – W tym przypadku nie chodzi o ropę, więc wpływ tego wycieku na środowisko i potencjalne ryzyko są znacznie mniejsze – dodał. Ale nie tylko o „wpływ” i „ryzyko” dla środowiska tu chodzi. Szefowie spółki wiedzą, że poza stratami surowca i kosztami akcji plombowania dziurawego złoża mogą spaść na nich znacznie poważniejsze konsekwencje: wystarczy wspomnieć, że mimo upływu dwóch lat od wycieku u wybrzeży USA akcje BP utknęły na poziomie o 30 proc. niższym niż tuż przed 20 kwietnia 2010 r. Akcje Totalu już spadły do niezbyt dobrego kursu z grudnia ubiegłego roku.

Naftowe piekło Amazonii

Czasy, w których energetyczni potentaci mogli tuszować wpadki przy pracy, najwyraźniej dobiegają końca. Inny gigant z branży naftowej – Chevron – ma poważne problemy w Ameryce Południowej. W marcu brazylijscy prokuratorzy postawili zarzuty, i to z kodeksu karnego, aż siedemnastu menedżerom Chevronu oraz jego podwykonawcy, doskonale znanej z Zatoki Meksykańskiej firmie Transocean. Brazylijczycy chcą zakazać obu firmom działalności w swoim kraju, uniemożliwić transfer zysków oraz specjalistycznego wyposażenia, a także zablokować dostęp do funduszy rządowych. A przede wszystkim, w ramach dwóch pozwów – cywilnego i karnego – domagają się gigantycznego odszkodowania za „przestępstwa wobec środowiska naturalnego”: w sumie niemal 22 mld dol.
Naftowy gigant jest jednak sam sobie winien. W listopadzie ubiegłego roku dopuścił do wycieku 3 tys. baryłek ropy ze złoża Frade, jakieś 370 km od Rio de Janeiro. Co gorsza, cztery miesiące później doszło do kolejnej wpadki, niemal w tym samym miejscu. – Wyciek ze złoża Frade wciąż nie został zatamowany – mówił w tym samym czasie stanowy prokurator Eduardo Santos de Oliveira. – Straty dla środowiska są niemierzalne. Każdy nowy wypadek zwiększa skalę zniszczeń i podkreśla błędy popełnione przez oskarżonych – kwitował. Co więcej, szefowie koncernu przez kilka miesięcy nie zapłacili stosunkowo niewysokich mandatów, jakie wlepili im brazylijscy urzędnicy: około 54 mln dol. Spółka cały czas idzie w zaparte. – Te zarzuty są oburzające i bezpodstawne – skomentowała w marcowym oświadczeniu. – Jak tylko zostaną przeanalizowane wszystkie fakty, będzie jasne, że Chevron i jego pracownicy zareagowali na incydent w sposób właściwy i odpowiedzialny – dodali szefowie firmy.
Problem w tym, że akurat temu koncernowi mało kto chce wierzyć. Chevron odziedziczył złą sławę – i fatalne praktyki – innego energetycznego imperium, Texaco. W 1964 r. Teksańczycy zdobyli kontrakt na wydobycie ropy w ekwadorskich lasach deszczowych i przez kilkadziesiąt lat doprowadzili okolice Lago Agrio w prowincji Sucumbios na krawędź zagłady. Spółka, która wywoziła do USA nawet 220 tys. baryłek ropy dziennie, przy okazji wypuściła do okolicznych rzek i bagien 65 mln litrów ciężkich olejów opałowych HFO i 68 mld litrów skażonej wody, zamieniając tę część Amazonii w ekologiczną pustynię. W sumie w ziemię wsiąkło 30 razy tyle surowca, ile wyciekło z tankowca „Exxon Valdez”. Zarzuty wobec takich praktyk szefowie Texaco zbywali krótko: postępujemy zgodnie ze standardami branży.
Ale Ekwadorczycy – a za nimi większość kontynentu – wiedzą swoje. Przez trzy dekady Texaco przekraczało kilkakrotnie północnoamerykańskie normy zanieczyszczeń. Efektem jest ekologiczna zagłada okolicznych plemion (i to dosłownie: odsetek poronień, przypadków zachorowania na raka i innych kłopotów ze zdrowiem jest tu wielokrotnie wyższy niż gdzie indziej), zniszczenie ekosystemu lasów i okolicznych upraw oraz, jak twierdzą przeciwnicy firmy, 30 mld dol. zysków dla Texaco. A obecnie – po fuzji w 2001 r. – Chevronu. Dlatego ekwadorscy sędziowie od ponad dekady ścigają firmę z Kalifornii, próbując zmusić ją do zapłacenia odszkodowań szacowanych obecnie na 18 mld dol. Kilka tygodni temu Ekwadorczycy zagrozili, że zaczną przejmować zagraniczny majątek spółki, w tym tankowce korzystające z Kanału Panamskiego. Na razie Amerykanie pozostają bezkarni – taktyka przeciągania sprawy przed sądami w USA najwyraźniej się opłaca.
Do czasu. – Wszystko wskazuje na to, że straty ponoszone wskutek wizerunkowej wpadki mogą zagrozić nie tylko reputacji, lecz także finansom firmy – mówi DGP James J. Carafano, ekspert waszyngtońskiego Heritage Foundation. Dowodów nie trzeba długo szukać. Każde nowe wydarzenie w batalii prawniczej między Chevronem a Ekwadorczykami odbija się firmie czkawką w postaci kilkuprocentowych spadków notowań. Nadmierne lekceważenie katastrofy ekologicznej w pierwszych tygodniach po wycieku w Zatoce Meksykańskiej nie tylko trwale obniżyło kurs akcji BP, lecz także zmusiło ją do cięcia dywidend, zaciągania wielomiliardowych pożyczek i wyprzedaży części posiadanego majątku.
– Przypadek BP może stać się precedensem dla branży, choć niekoniecznie dobrym – podkreśla w rozmowie z DGP Kenneth P. Green z American Enterprise Institute. – Trzeba jednak pamiętać, że Brazylia czy Ekwador nie mają takiej siły nacisku czy przełożenia na interesy firmy, jak Stany Zjednoczone w przypadku BP – dodaje. Carafano przekonuje z kolei, że zwłaszcza kraje europejskie będą chciały ostro traktować firmy winne katastrof naturalnych, podobnie jak zrobił to prezydent Barack Obama z Brytyjczykami.

Duchy Bhopalu

USA rzeczywiście udowodniły, że nie można z nimi igrać. Do dziś spółka zapłaciła za błędy popełnione na platformie Deepwater Horizon astronomiczną kwotę 37,2 mld dol. – jak na największy wyciek w historii Stanów Zjednoczonych przystało. I nie chodzi tu wyłącznie o kary nałożone przez amerykańskie władze. Na początku marca brytyjski koncern raz jeszcze dobrowolnie zgodził się wynagrodzić straty przeszło 100 tys. ludzi mieszkającym na wybrzeżach Zatoki Meksykańskiej, od rybaków po hotelarzy – pójdzie na to 7,8 mld dol. Do końca 2013 r. co kwartał spółka będzie musiała wyasygnować na swoje zobowiązania 2,5 mld dol.
Nie ma jednak innego wyjścia. Kryzys, w jaki wpędzili firmę jej menedżerowie, był bezprecedensowy. W czerwcu 2010 r. akcje spółki były warte 54 proc. mniej niż przed eksplozją na platformie. Do tego momentu rynkowa wycena spółki spadła o 105 mld dol. Na stacjach, które zdobi żółto-zielony emblemat firmy, odnotowano spadki sprzedaży sięgające od 10 do 40 proc., co było skutkiem powszechnego oburzenia na niedbałość koncernu. W następnych tygodniach BP z trudem odrabiała te straty, ale tak czy inaczej kryzys boleśnie odbił się na dywidendach, a prezes Tony Hayward musiał pożegnać się ze stanowiskiem. Niewiele brakowało, by grupa właścicieli akcji zmusiła menedżerów do zmiany nazwy firmy.
Zmasowana akcja przeciw BP i wielomiliardowe odszkodowania, na które firma przystała bez większego oporu, to wydarzenia bez precedensu. Dotychczas jedynie Exxon przekroczył barierę miliarda dolarów odszkodowań – za katastrofę tankowca „Exxon Valdez” zapłacił do tej pory 3,5 mld dol., na co złożyły się rozmaite kary oraz sfinansowanie akcji oczyszczania zanieczyszczonych ropą wybrzeży Alaski. Ale i tak wyciągnięcie pieniędzy od naftowego giganta zajęło dwadzieścia lat.
W innych przypadkach poszkodowani nie mieli tyle szczęścia. Wyciek gazu z fabryki pestycydów w indyjskim Bhopalu w 1984 r. zabił w pierwszych dniach po wypadku od kilkunastu do kilkudziesięciu tysięcy ludzi, a kolejne 100 do 200 tys. poniosło trwały uszczerbek na zdrowiu. Wina właściciela fabryki – firmy Union Carbide – była bezsporna: zbiornik z trującymi chemikaliami był zaniedbany, liny przetarte, pracownicy niekompetentni. Jednak mimo gigantycznej tragedii, jaką wywołała niedbałość firmy, Union Carbide praktycznie wykpiło się sumą 470 mln dol. i obietnicami wsparcia lokalnych szpitali.
Dla porównania: cztery lata temu firma Honeywell zapłaciła niewiele mniej, bo 451 mln dol., za oczyszczenie świętego jeziora Indian – Onondoga w stanie Nowy Jork, do którego przez lata spuszczano chemikalia z zakładów przejętej przez Honeywell spółki Allied Chemical Co. Zanieczyszczenie środowiska było bezsporne i choć nikt nie zginął, koncern nie chciał zadzierać z nowojorskimi prokuratorami. Rekordowe w swoim czasie odszkodowania wyciskała z Pacific Gas and Electric słynna Erin Brockovich: najpierw 333 mln dol. dla 650 mieszkańców miasteczka Hinkley w Kalifornii (za skażenie lokalnych źródeł wody zanieczyszczeniami z pobliskiej stacji kompresorów), a dziesięć lat później 295 mln dol. za zatrucie chromem okolic Kettleman Hills, miasteczka na kalifornijskiej pustyni Mojave.
Przez dekady poza USA i Europą koncerny przemysłowe i wydobywcze mogły czuć się w krajach rozwijających się bezkarne. Epoka ta dobiega jednak końca. Na pieniądze za błędy menedżerów czekają Brazylia i Ekwador, a za nimi w kolejce wcześniej czy później ustawią się Nigeria (gdzie co roku wycieka tyle ropy, ile z tankowca „Exxon Valdez”), Angola (gdzie doszło do wycieków w instalacjach Chevronu) czy Papua Nowa Gwinea (tam spółka Ok Tedi River spuściła do rzek 90 mln ton odpadów). – Z każdym kolejnym wypadkiem firmy przemysłowe czują coraz większą presję na zachowanie standardów bezpieczeństwa – twierdzi Green. – To najważniejsza nauka, jaka płynie z przypadków takich jak BP – podkreśla. – Nie spodziewajmy się, że z dnia na dzień winni katastrof ekologicznych zaczną płacić wielomiliardowe odszkodowania – zastrzega z kolei Carafano. – W każdym przypadku w grę wchodzi natura katastrofy, system prawny danego kraju, reakcja władz i wiele innych czynników. Jedna reguła jest niezmienna: jeśli nie odpowiesz na kryzys w odpowiedni sposób, błyskawicznie możesz sięgnąć dna – kwituje.