Często pozbywa się papierów już po kilku godzinach. Zdaje mi się, że zaciągnął kredyt, by procenty po zamknięciu transakcji znaczyły więcej. Giełdę postrzega jako miejsce walki ambitnych młodych rekinów z wielkimi żarłaczami obracającymi setkami milionów złotych, dla których cała reszta to plankton bez szans na przeżycie. Z tych, którzy wkładają swoje pieniądze w fundusze czy akcje w perspektywie kilku lat, starając się łapać dołki, umie dosadnie pożartować. Często mam wrażenie, że o inwestowaniu mówimy innymi językami.
Według Johna C. Bogle’a – założyciela i emerytowanego szefa grupy finansowej Vanguard, znanego polskim czytelnikom przede wszystkim z wydanej trzy lata temu pozycji „Dość” – takie relacje jak moja z kolegą to element trwającego właśnie na całym świecie zderzenia kultur. Kultury inwestowania z kulturą spekulacji. Wyraża to tytuł jego najnowszej, jedenastej książki: „The Clash of the Cultures: Investment vs. Speculation”.
Bogle, który już w „Dość” zadawał czytelnikowi pytania o granice ludzkiej chciwości, w najnowszej publikacji pokazuje dowody na to, że w ostatnich dekadach granice te zniknęły, a równowaga między spekulacją a inwestowaniem została zdecydowanie zachwiana. Gdy zaczynał swoją karierę w latach 50. XX w., rocznie właścicieli zmieniało ok. 15 proc. akcji notowanych na giełdzie. Obecnie obroty na papierach są tak duże, że statystycznie każda akcja co roku znajduje się w trzech różnych portfelach.
Według niego bardzo niepokojącym zjawiskiem jest też to, że wartość obrotów walorami dwustukrotnie przekracza wartość debiutów giełdowych i emisji wtórnych akcji. To oznacza, że ludzi i firmy przestało interesować lokowanie kapitału na długi okres, a podstawowa niegdyś funkcja giełdy – dostarczanie kapitału perspektywicznym projektom biznesowym, które mogą ułatwić konsumentom życie produktami lub usługami – została zmarginalizowana. Kapitaliści przestali wierzyć w kreowanie wartości, poszukując satysfakcjonujących stóp zwrotu skupiają się na prognozowaniu zachowań tłumu inwestorów.
Reklama
Co doprowadziło do takiej sytuacji? Zdaniem Bogle’a przejście od zarządzania zespołowego do zarządzania indywidualnego. Większa skłonność do spekulacji ze strony zarządzających przełożyła się według Bogle’a na zachowania klientów funduszy. W latach 50. XX w. średni czas trzymania pieniędzy w takim produkcie wynosił 12 lat. Obecnie skrócił się do 3 lat.
W dodatku od końca lat 60. do początku lat 90. model biznesowy firm inwestycyjnych przeszedł ewolucję. Niegdyś firma zarządzająca funduszem i firma sprzedająca jego jednostki to były dwa oddzielne byty, mające innych właścicieli. Teraz zarządzanie i sprzedaż są w jednym miejscu. Według Bogle’a doprowadziło to do tego, że firmom zależy bardziej na gromadzeniu aktywów niż na dobrych wynikach inwestycyjnych oferowanych przez nie produktów w długim okresie. To zjawisko potęguje to, że w ciągu kilkunastu lat sporo grup finansowych oferujących fundusze emerytalne i inwestycyjne weszło na giełdę. W tej chwili wśród 40 największych grup notowanych jest 33 – podaje Bogle. I one mają za zadanie osiągać jak najlepsze stopy zwrotu na swoim kapitale, by przynosić odpowiedni zysk swoim akcjonariuszom. Często odbywa się to kosztem klientów. Bogle nazywa tę sytuację społeczeństwem agencyjnym, czyli zdominowanym przez sprzedawców.
Cegiełkę według niego dołożył też rozwój nowych technologii, umożliwiający łatwą sprzedaż instrumentów finansowych. O ile w 1972 r. w USA funkcjonowało około pół tysiąca funduszy inwestujących w akcje, o tyle obecnie jest ich ok. 4,6 tys. – zwraca uwagę Bogle.
Co zrobić, by zmienić, z korzyścią dla realnej gospodarki, społeczeństwo sprzedawców i spekulantów w społeczeństwo inwestorów? Bogle zarysowuje swoje rozwiązanie, ale sprowadza się ono do zwiększenia roli władzy państwowej w regulacji rynku kapitałowego, zaostrzenia kar dla przestępców w białych kołnierzykach i wprowadzenia dość uciążliwych podatków od zawieranych transakcji. Postuluje stworzenie społeczeństwa fiducjarnego, czyli opartego na etyce i zaufaniu. Niestety, o ile analiza samego zjawiska konfliktu kultury inwestowania i spekulacji oraz przyczyn jego powstania jest przeprowadzona po mistrzowsku, o tyle przepisanie recepty „więcej państwa” rozczarowuje. Bo historia pokazuje, że wielokrotnie trzeba ją było wyrzucić do kosza.
Wydaje się, że najlepszym wyjściem jest pozwolić spekulantom uczyć się na błędach. Być może, gdy mojemu znajomemu po agresywnym tradingu pozostaną długi do spłacenia, wróci po jakimś czasie na rynek jako długoterminowy inwestor. Bo – mimo że życzę mu dobrze – nie wierzę, że jego strategia uczyni go milionerem. Matematyka jest nieubłagana, prawdopodobieństwo jest zbyt małe.