W korporacyjnej ideologii open space to jest to. Stymuluje intelektualnie, ułatwia wykluwanie się pomysłów (w jednym z miejsc, w których pracowałem, nazywało się to synergią newsroomu). Poza tym wygląda nowocześnie. „Przytulny macie pokoik. Całkiem jak w ZUS-ie. Brakuje wam paprotki” – szydzą czasem koledzy z naszego redakcyjnego open space’u, wpadający do pokoiku, który mam szczęście zajmować w wąskim gronie zaledwie czterech osób. Co ciekawe, open space jest naturalnym środowiskiem nie tylko dla pracowników korporacji. Wychwalają go również hipsterzy pracujący w ramach coraz popularniejszego co-workingu. Czyli takiego rozwiązania, w którym np. grafik, dziennikarz i architekt siedzą na kupie, gadają jeden przez drugiego i rzekomo wzajemnie się inspirują.

Rzekomo, bo badania podważają dogmat doskonałości open space’u. Zrobili tak niedawno Richard de Dear i Jungsoo Kim z Wydziału Architektury i Designu Uniwersytetu w Sidney. Jednym uczestnikom eksperymentu kazali pracować w osobnych pokojach, innym we wspólnym pomieszczeniu. A potem badali ich zadowolenie i wyniki. I wyszło, że ci siedzący osobno wyżej oceniali nie tylko komfort swojej pracy. To by jeszcze było do przełknięcia. Oni pracowali wydajniej. I wcale nie było tak, że byli zamkniętymi w sobie milczkami. Lepiej wychodziły im też projekty oparte na komunikacji. Te wyniki zgadzają się z wnioskami, do jakich już w 1982 r. doszli Eric Sundstrom z Uniwersytetu Tennessee w Knoxville i Kring Herbert z kancelarii Ostergaard Associates. W głośnym studium przypadku udowodnili, że brak prywatności w pracy jest minusem tak dotkliwym, iż przebija zyski z komunikacji.

Czy w związku z tym można spodziewać się rychłego odwrotu biurowego trendu? Raczej nie. Zrozumiałem to, trafiwszy na emitowaną przez BBC audycję z cyklu „Historia życia biurowego”, której autorką jest czołowa brytyjska publicystka Lucy Kellaway. Ta znana ekspertka od życia biurowego dowodzi, ze open space’y NIE są dzieckiem ostatnich dwóch czy trzech dekad. Ich początków należy szukać na przełomie wieków XIX i XX, bo wówczas zaczęto budować pierwsze biurowce w dzisiejszym tego słowa znaczeniu. Powody były trzy. Pierwszy – symboliczny. Biura miały pokazywać potęgę mieszczących się w nich firm. Sięgnięto wiec do sprawdzonych wzorców architektury... sakralnej. I tak zrodził się open space przypominający kościelną nawę główną. Rolę ołtarza pełniły schody (potem windy) prowadzące do biur szefów. Tym ważniejszych, im wyżej rezydujących. A na ścianach (zamiast obrazów i krucyfiksów) zaczęły się pojawiać hasła motywacyjne lub symbole osiągniętych sukcesów.

Symbolika to nie wszystko. Open space’y miały jeszcze dwie zalety. Ułatwiały sprawdzanie, czy nikt się w pracy nie obija. Wspólne usadzenie ludzi miało też tę zaletę, że było tańsze. Szybko jednak pojawiły się problemy. Na przykład to, że wszyscy sobie nawzajem przeszkadzają. Lekiem miały być kubiki (po raz pierwszy użyte w 1967 r.). Ale i one szybko przeistoczyły się w swoją własną karykaturę. Bo łączyły w sobie najgorsze cechy celi więziennej (klaustrofobiczna przestrzeń) z hałasem przystanku autobusowego. Dziś kubiki są zdecydowanie passe. Ostatnie lata przyniosły jeszcze jedno „ulepszenie” open space’ów. W nowoczesnych biurowcach zaczęły dominować przeszklone ściany. Trochę ze względów symbolicznych (nie mamy nic do ukrycia), a trochę praktycznych (można zaoszczędzić na oświetleniu). Tylko że w efekcie pracownik zamienił się w... lokatora akwarium. I dlatego kiedy chce przeprowadzić bardziej dyskretną rozmowę, musi z biura po prostu wiać (i to kolejny paradoks) w miejsce publiczne. Na ulicę albo do kawiarni.

Reklama

Open space’y trzymają się mocno. No, ewentualnie można oczekiwać zmian na gorsze. A propos. Czy słyszeli już państwo o zjawisku „gorących biurek”? Nie? To może i dobrze!