Był jednym z nielicznych ludzi na Zachodzie, którzy po przemianach 1989 r. uznali, że wojna jest w dalszym ciągu prawdopodobna. Opowiadał, że wojny rozpoczynają się niemal zawsze niespodziewanie, bo myślą o nich tylko wojskowi, a politycy traktują wojnę jako narzędzie. Szydził – już wówczas – z używania eufemizmu „konflikt zbrojny” zamiast mówienia wprost o wojnie.

W 1978 r. opublikował książkę – niestety niewydaną po polsku – „Wojna i sumienie liberalne”. W pracy tej pokazywał, jak w XIX i XX w. liberałowie, którzy bronili praw politycznych, m.in. Polaków i Włochów, natychmiast się wycofywali, kiedy ewentualny konflikt polityczny mógł doprowadzić do wojny. Pokazywał także roztropne i kompletnie błędne postawy liberałów wobec, szczególnie go interesującej, I wojny światowej.

Nie wynika z tego, że liberałowie nie mają racji, kiedy dowodzą, że handel i współpraca międzynarodowa w innych dziedzinach sprzyjają pokojowi, a zatem są lepsze niż wojna. Nie, wojna jest oczywiście złem, ale zło – niestety– istnieje. Jestem, jak wszyscy, przeciwnikiem wojny, tylko nie jestem przekonany, że wojen już nie będzie, a co najmniej wojen w Europie i na jej obrzeżach. I aby dojść do takiego przekonania, nie trzeba było sprawy Krymu, ale wystarczyło przyjrzeć się międzynarodowemu nieładowi w świecie zachodnim. Nieładowi, jaki od 1989 r. tylko się nasilał.

Jednak nie ma sensu krytykowanie polityków, którzy lepiej lub gorzej starali się dać radę licznym i skomplikowanym wyzwaniom. Wcale im tego zadania nie zazdroszczę. Natomiast zdumiewa, jak bardzo zaniechaliśmy, my, ludzie Zachodu, poważnej refleksji nad tym, czym jest wojna, jakie bywają jej przyczyny i jakie konsekwencje. Cała struktura myślenia zachodniego, a zwłaszcza europejskiego, jest oparta na założeniu, że wojna w Europie, czyli po Ural, jest wykluczona. Michael Howard w zasadzie nie ma uczniów, chyba że są to specjaliści od „studiów strategicznych”, którzy zajmują się teoriami, ale nie filozofią.

Reklama

Na czym bowiem polega współczesna filozofia wojny? Sęk w tym, że nie potrafię i chyba nikt nie potrafi udzielić odpowiedzi na to pytanie. Przed 1989 r. obowiązywała jeszcze doktryna Clausewitza oraz zasada równowagi sił. Po 1980 r., a zwłaszcza po niefortunnej wypowiedzi prezydenta Busha dotyczącej „wojny z terroryzmem” (jak można prowadzić wojnę, która nie może zakończyć się pokojem, i wojnę z nieuchwytnym przeciwnikiem), samo słowo stało się niejasne. Mówiliśmy jeszcze o wojnie w byłej Jugosławii, ale zawsze z zastrzeżeniami, bo nikt nie był całkiem pewien, czy to jest wojna domowa, czy konflikt religijny, czy też ekspansja serbskiego nacjonalizmu. Od pewnego czasu znamy tylko przypadki egzotyczne (jak Afryka Środkowa czy także Afganistan) lub wojny uznawane za domowe – jak Syria. W naszym myśleniu na ten temat, w filozofii wojny nie ma żadnego ładu.

>>> Czytaj też: Brzeziński: ustępstwa Zachodu wobec Rosji są jak ustępstwa wobec Hitlera przed II wojną światową

Jedną z najważniejszych przyczyn takiego stanu rzeczy są słowa. Kiedy mówi się o filozofii wojny, zetknąłem się z taką reakcją kilkakrotnie, natychmiast słuchacze lub czytelnicy uważają, że jest się zwolennikiem wojny. Ta swoista poprawność polityczna kazała nam przez dziesięciolecia powoływać instytuty pokoju międzynarodowego, dawać nagrody i – generalnie – obracać słowo „pokój” na wszystkie możliwe sposoby. Wszyscy wzywają do pokoju – i słusznie. Jednak nie zwalnia to filozofów od myślenia także na temat wojny, i to nie w kategoriach liczby samolotów i czołgów oraz broni nuklearnej, tylko w kategoriach ludzkiej natury, tradycyjnych dążeń społecznych czy maksymy Tomasza Hobbesa „człowiek człowiekowi wilkiem”, która może też brzmieć „państwo państwu wilkiem”.

W najmniejszym stopniu nie tylko nie zachęcam do wojny, ale liczę na to, że jej unikniemy i tym razem. Jednak nie wierzę, by od eufemizmów oraz od omijania tematu zniknął problem. Tym razem może się uda, ale będą na pewno następne. Dlatego wspaniały świat liberalny musi pozwolić sobie na luksus myślenia o wojnie, musi takie prace finansować i nie może ich lekceważyć lub – tym bardziej – się ich wstydzić lub obawiać.