Pozbawiono nas 50 proc. kosztów uzyskania, jeżeli przekroczą one w umowach o dzieło 42 700 zł. Idiotyzm tego przepisu ma kilka wymiarów.

Po pierwsze, twórcy to zarówno artyści, zarabiający niesłychanie nierównomiernie, jak i wykładowcy szkół wyższych, którym władze uniwersyteckie przez lata starały się podwyższyć skandalicznie niskie płace przez traktowanie olbrzymiej większości ich pensji jak wynagrodzenia za działalność twórczą. Podobno wszystkich dotkniętych tym przepisem jest zaledwie 3 proc. twórców – tak się tłumaczy Ministerstwo Finansów, które już dostrzega głupotę i niszczycielską siłę swoich pomysłów. A ilu jest twórców w Polsce? Nie wiem, ale zapewne nie miliony, lecz około 20 tys. Zgodnie ze stanowiskiem ministerstwa wydano więc przepis dla 600 osób (3 proc. od 20 tys.). Czy już to samo nie jest kretynizmem?

Jednak, po drugie, kretynizmów jest więcej, bo sprawa decyzji, kto jest twórcą, należy do Ministerstwa Kultury, natomiast większość dotkniętych nowymi przepisami to uczeni, czyli gestia innego ministerstwa. O tym zapewne po prostu zapomniano, a żaden z posłów nie zdał sobie z tego sprawy, żaden nas nie bronił. Zaś profesor uniwersytetu, profesor tytularny, czyli człowiek – teoretycznie – najbardziej wykształcony w kraju, który ma tworzyć innowacje i rozwijać polską naukę, dotychczas otrzymywał wynagrodzenie mniej więcej w wysokości 5,5 tys. zł. I tak musiał dorabiać lub pisał książki, realizował granty (najczęściej zarabiał w ich ramach na zasadzie umowy o dzieło), czy publikował, jak ja teraz pisząc ten felieton, w prasie. I nagle się okazało, że jego wynagrodzenie po zmniejszeniu kosztów uzyskania wynosi nie 5,5, ale 4,5 tys. zł. W Mazowieckiem wynagrodzenie przeciętne to ponad 4,6 tys. zł , więc profesor tytularny zarabia poniżej przeciętnej.

Po trzecie, zakazano nam – w zasadzie słusznie – podejmować pracę na innej uczelni, ale co mają czynić profesorowie nędzarze? Uczą, tylko tyle, że na umowę o dzieło, i dostali w łeb. Piszą książki, i w łeb. Realizują granty, i w łeb. Publikują artykuły, i w łeb. Współpracują z zagranicą, i w łeb. Nieliczni wykładają czasem na świecie, i w łeb. Nowy system podatkowy sprawia, że najlepiej jest po prostu siedzieć i nic nie robić poza podstawowymi obowiązkami.

Reklama

Po czwarte, można uznać, że i tak na tle pani na poczcie mam wysokie zarobki, ale mało kto wie, że w Polsce uczony zarabia mniej niż w jakimkolwiek innym kraju w Europie, a żeby nie porównywać się potęgami, to wyjaśnię, że w innych krajach Grupy Wyszehradzkiej profesorowie zarabiają 3–5 razy więcej. Zaczyna się już exodus młodych naukowców (przede wszystkim do Niemiec, ale i do Wielkiej Brytanii, Ameryki, a nawet do Włoch). Profesor tytularny na ogół jest po pięćdziesiątce, więc na stałe nie wyjedzie, ale dla kraju nic nie zrobi, bo jeżeli miał się kiepsko, to teraz ma się fatalnie.

Po piąte, zwyczajnym kłamstwem jest zatem w świetle powyższego mówienie o popieraniu rozwoju nauki. Władze (wszystkie od 1989 r.) nie tylko nauki nie popierają, ale ją zwalczają. I niech mi nikt nie mówi o instytucjach, które przyznają granty i że polscy uczeni nie umieją z nich korzystać. Nauka to jest samotny uczony, który myśli i za to ma dostawać wynagrodzenie. A cała reszta to tylko dodatki do jego pracy. Za myślenie zaś w Polsce się nie płaci. Za myślenie w Polsce jest się karanym finansowo.

Najlepiej w tej sytuacji rzucić uniwersytet (władze akademickie są tu niewinne) i zacząć pisać na lewo magisteria albo zająć się public relations, albo napisać powieść detektywistyczną, albo po prostu wyjechać na przykład do Macedonii lub do Bangladeszu. Wreszcie przestaną człowieka bez przerwy bić w łeb.