Tak czy inaczej rosyjskie „niet” dla naszej żywności spowodowało, że znacznie częściej nasi producenci zaczęli w ostatnich miesiącach słyszeć „ja”, „yes” i „oui”. Co ciekawe, o ile w ub.r. do Niemiec i Wielkiej Brytanii sprzedawali jedynie o kilka proc. więcej, tak nad Sekwanę już o ponad 20 proc. W tym czasie wymiana handlowa z Rosją zmniejszyła się o ponad 26 proc. Znamienne, że po krótkim larum polscy producenci zakasali rękawy i zabrali się – tak jak zaraz po wybuchu problemów na wschodzie zapowiadali – do szukania nowych, lepszych, mniej chimerycznych i bardziej perspektywicznych rynków zbytu dla swoich produktów niż coraz mniej przewidywalny rynek rosyjski.

Na tym tle widać szczególnie wyraźnie, jak papierowe, czysto fikcyjne są argumenty Rosjan, którzy, jak twierdzą, nie ograniczają nam dostępu do ich rynku z powodów politycznych, ale zwykle z sanitarnych. Bo naszymi brudnymi, zepsutymi, pozbawionymi wszelkich norm i nadającymi się jedynie do kosza produktami zajadają się Brytyjczycy, Niemcy czy Francuzi. A zdaje się, że szczególnie tym ostatnim kulinarnej finezji odmówić nie można. W przeciwieństwie do niektórych sąsiadów Polski.