Pożyczył pistolet i pojechał do nieuczciwego kontrahenta. Ze ściśniętym gardłem powiedział, że przestrzeli mu kolano, jeśli ten nie odda pieniędzy. Bał się, że groźby nie poskutkują. Poskutkowały.
ikona lupy />
Dziennik Gazeta Prawna
W 1947 r. Hilary Minc, czołowy ideolog ekonomiczny PZPR, oznajmił, że rynek należy upaństwowić, i ogłosił początek bitwy o handel. Wkrótce wprowadził „domiar”, a w życie weszły ustawy, które umożliwiały wsadzenie za kraty każdego właściciela sklepu, np. za zbyt wysokie ceny. Do ustalania ich maksymalnej wysokości powołano specjalne biuro, a Komisja Specjalna do Walki z Nadużyciami i Szkodnictwem Gospodarczym, zwalczając prywaciarzy, miała prawo konfiskować ich towary i maszyny, ich samych karać grzywnami, a nawet kierować do obozów pracy.
Wynik wojny był łatwy do przewidzenia. Po dwóch latach państwo niemal w stu procentach kontrolowało handel hurtowy, a liczba sklepów spadła ze 131 tys. do 58 tys. Zniknęli rzemieślnicy, upaństwowiono usługi. Sektor prywatny przestał istnieć.
Aż do 1989 r. Wtedy, po 40 z górą latach, pokonany przez Minca handel prywatny wrócił do łask.
Reklama

Od margaryny do telewizorów

W tym samym 1989 r. po krótkiej emigracji do kraju wrócił X. Miał 26 lat, dyplom magistra w kieszeni i trochę zarobionej za granicą gotówki. Wrócił, bo wiedział, że w Polsce nadszedł czas interesów. Nie wiedział tylko jakich.
Rozglądał się, myślał, kombinował, w końcu nie chcąc tracić czasu i z braku lepszego pomysłu, ruszył za tłumem. A tłum szturmował właśnie Berlin Zachodni.
X wsiadł do autokaru, który na przedniej szybie miał tabliczkę „Wycieczka”, ale wszyscy wiedzieli, że to regularny kurs handlowy. Celnicy też wiedzieli, ale czasy były takie, że przymykali oczy. No, chyba że ktoś przesadził. X nie przesadzał. Za każdym razem przywoził nie więcej niż kilka odtwarzaczy kaset wideo, jeden, góra dwa telewizory i trochę spożywki, głównie czekoladę i margarynę. Dużo tego nie było, towar szybko schodził, więc znów wsiadał do autokaru i wracał do Berlina.
Po kilku tygodniach uznał, że w ten sposób się nie dorobi. A na pewno nie tak szybko, jakby chciał. Zdążył poznać kilku celników, dogadał się z nimi, kupił przyczepkę i ruszył do Berlina na własną rękę. Fiatem 126p. Wskoczył na wyższy poziom. Pełna przyczepka odtwarzaczy i tył malucha zapakowany pieprzem, margaryną, żelkami, czekoladą i piwem „Hansa” (po 80 fenigów za puszkę) dawały nieporównywalnie większe zyski. Jeździł do Berlina dwa razy w tygodniu. Większość towarów trafiała do stałych odbiorców, a to, co zostawało, wiózł w niedzielę na rynek, rozkładał na łóżku polowym i sprzedawał sam.
To była robota na więcej niż jeden etat. Tyrał od świtu do nocy, siedem dni w tygodniu. I wciąż czuł, że w tym ogromnym stawie pełnym drapieżnych ryb jest małą płotką. W dodatku konkurencja wśród płotek rosła, celnicy zaczęli się niecierpliwić, tracili nerwy, granice powoli się uszczelniały, więc gdy spotkał na swojej drodze grubą rybę, nie zastanawiał się ani chwili. Gruba ryba sprowadzała do kraju telewizory w ilościach hurtowych. Za jej namową X założył hurtownię. Oficjalnie był bezrobotny, więc od państwa dostał pieniądze na rozwój firmy. Od grubej ryby dostał więcej: połowę ostatniego sprowadzonego transportu, którą miał sprzedać w dwa tygodnie. W ramach testu.
Po 14 dniach wytężonej pracy, zmęczony, ale szczęśliwy X jechał pociągiem do Warszawy. W dwóch reklamówkach wiózł grubej rybie pieniądze za telewizory – 1,5 mld starych złotych. Nowy mały fiat kosztował wtedy ok. 60 mln, więc mógł za te pieniądze z reklamówek kupić 25 takich samochodów. Do domu wrócił z czterema reklamówkami pieniędzy i zleceniem od grubej ryby, by przepuścił je przez własną firmę. Wtedy poczuł, że wreszcie wszedł w prawdziwy biznes.

Bliski Wschód i Dziki Zachód

Wielu czuło wtedy to samo. Wilhelm Zych, przewodniczący Sosnowieckiej Rady Samorządu Gospodarczego, gdy w 2003 r. wygłaszał referat na konferencji w Sosnowcu, powiedział, że kupcy doskonale poradzili sobie z przystosowaniem do praw gospodarki wolnorynkowej. „Lokale sklepowe w niemal wszystkich miastach stały się ich wizytówką na skalę europejską. Setki tysięcy małych i średnich firm powstało w przeciągu zaledwie kilku lat. W latach 1994–1995 zarówno polski rynek, jak i popyt przygraniczny na polskie towary sięgnęły zenitu”. Według danych Polskiej Akademii Nauk w 1988 r. istniało w Polsce 227 tys. punktów sprzedaży detalicznej, w tym 125 tys. sklepów. Dziesięć lat później owych punktów było już około miliona, z czego sklepy stanowiły prawie połowę.
Maciej Czujko, redaktor Money.pl, wspominając początek lat 90., pisał, że przyszła elita nie bawiła się w detal. Kombinowała na większą skalę. I przytacza słowa Sławomira Lachowskiego, twórcy mBanku i Multibanku: „Lataliśmy samolotem LOT-u z Warszawy do Bangkoku lub Delhi. W Indiach i Tajlandii kupowaliśmy ciuchy, a w Singapurze i na Tajwanie sprzęt elektroniczny. Dziś takie połączenie naszego przewoźnika już nie istnieje, wtedy się opłacało. Niemal cały samolot zapełniali początkujący przedsiębiorcy. W kieszeniach każdy miał już uzbierane od kilku do kilkunastu tysięcy dolarów. Śmialiśmy się, że przy Polakach jest więcej pieniędzy niż wart jest boeing, którym lecimy”. Czujko przypomniał też, że Zygmunt Solorz-Żak, właściciel Polsatu, sprowadzał wartburgi i rumuńskie oltcity, Roman Karkosik prowadził bar, potem fabrykę napojów, a Ryszard Krauze importował komputery z Dalekiego Wschodu.
X też importował. Znalazł wspólnika i zaczęli sprowadzać telewizory z zagranicy na własną rękę. Żeby nie płacić wysokiego podatku, przed wysyłką wyciągali z obudów kineskopy i pakowali je w oddzielne paczki. Za niepełnowartościowy towar płaciło się trzy razy mniej. Założyli sklep, potem następny i jeszcze kolejny. X dawno już pozbył się starego fiata 126p. Stać go było na nowe, większe samochody. Zmieniał je częściej, niż to było konieczne. Obliczył, że od 1992 r. do 1995 r. kupił 17 aut.
Pewnego dnia przyjechał człowiek spod zachodniej granicy. Kupił za gotówkę kilkaset telewizorów. Potem przyjechał jeszcze raz, też zapłacił gotówką. Za trzecim razem poprosił o prolongatę – zapłaci za dwa, trzy tygodnie, bo akurat nie ma gotówki. Zgodzili się, więc wziął telewizory warte ponad 100 tys. (już po denominacji) i zniknął. To była suma, która mogła rozłożyć ich biznes. X nie miał wyboru. Pożyczył od kumpla pistolet i pojechał do nieuczciwego kontrahenta. Zapukał do drzwi, ze ściśniętym gardłem powiedział, że przestrzeli mu kolano, jeśli natychmiast nie odda pieniędzy. Bał się, że groźby nie poskutkują. Poskutkowały. Znów wracał pociągiem z pełną reklamówką. Niektórzy robili interesy na Bliskim Wschodzie, ale miejsce, gdzie ubijał je X, bardziej przypominało Dziki Zachód.
Jednak to nie tamten dzień najbardziej utkwił mu w pamięci. Najbardziej pamięta ten, w którym sprowadzili z zagranicy kilkaset minikin domowych. Interes zapowiadał się wspaniale, bo kupili je po bardzo dobrej cenie, przynajmniej tak im się zdawało – 468 zł brutto. Siedzieli i liczyli przyszłe zyski, gdy zadzwonił kolega i powiedział, że w RTV Euro AGD ten sam sprzęt można kupić w detalu za 380 zł.
To był pierwszy salon RTV Euro AGD w pierwszym w okolicy hipermarkecie.
Część sprowadzonej elektroniki sprzedali po 300 zł, resztę po 280 zł. Taki był początek ich końca.

Dylematy z rozmiarówką

Y pierwsze hipermarkety przetrwał. Bo może miał większe doświadczenie niż X, może dlatego, że działał w innej branży, a może dlatego, że miał po prostu więcej szczęścia. A może zadziałało wszystko razem.
Zaczynał na początku lat 80. od jednej maszyny do szycia. O pozwolenie na działalność było wtedy trudno. Kiedy wreszcie zgromadził wszystkie potrzebne kwity, urzędnicy przystawili na nich wszystkie niezbędne pieczątki, okazało się, że nie może robić tego, co chce, tylko to, co chce państwo. A państwo chciało, żeby szył ubranka dla dzieci – dla tych do 140 cm wzrostu.
Y szył więc razem z żoną ubranka dziecięce, a jego babcia, która handel miała we krwi, pomagała znaleźć odbiorców. Niby ruch w interesie był, ale wszystko szło niemrawo, bez rozmachu. Tak dotrwali do 1989 r. Obserwując ruch na rynku, postanowili razem ze znajomymi prywaciarzami, producentami nitów, nap i zatrzasków, którym też interes szedł niemrawo, wynająć stoisko w wielkim domu towarowym. Z radością porzucili krawiectwo na rzecz kosmetyków – pasty do zębów, mydełka, proszki do prania, dezodoranty. Przywozili je z Niemiec.
W pierwszy kurs do Berlina Y ruszył mniej więcej w tym samym czasie co X. Ale odwrotnie niż X nie chciał ryzykować. Nie próbował zaprzyjaźnić się z celnikami, woził tyle towaru, by nikomu nie podpaść. Przywoził mało, szybko sprzedawał. Interes kręcił się powoli, lecz bez większych problemów. Wkrótce jednak przed domem towarowym pojawili się handlarze z turystycznymi stolikami i łóżkami polowymi. Zawłaszczyli chodnik, rozłożyli się ze słodyczami, piwem, butami, kosmetykami. Niczego nie wynajmowali, za nic nie płacili, więc mogli sprzedawać taniej. Wyjazdy do Berlina przestały się opłacać.
Kolega zaczął importować sprzęt sportowy z Holandii, więc Y wynajął mały sklep i zaczął w nim sprzedawać dresy, koszulki, sportowe buty. W 1993 r., kiedy X otwierał kolejny sklep z telewizorami, Y podpisał umowę z Adidasem. To było coś, co pozwalało widzieć przyszłość w jasnych barwach. Adidasa chciał mieć każdy. Cena nie grała roli, zwłaszcza gdy serię koszulek czy butów do tenisa firmował sam tenisowy mistrz Stefan Edberg. Buty do kosza po 350 zł, koszulki po 280 zł, dresy po 500 zł. Towar szedł jak woda. Złote czasy. Potem było już tylko gorzej.
Adidas chciał się rozwijać i postawił na sklepy firmowe. Robił konkurencję sam sobie. W dodatku do Polski zaczęły wchodzić inne znane marki – Nike, Reebok czy Puma. Ale najgorszy okazał się pierwszy w okolicy Carrefour, w którym Adidas również otworzył swoje stoisko. Żeby przetrwać, Y zaczął współpracę z innymi firmami, między innymi z polskim, już nieistniejącym, Alpinusem. Ale z powstającymi jak grzyby po deszczu hipermarketami trudno walczyć, więc Y wykonał jeszcze jedną woltę – postanowił wyspecjalizować się i skupić na jednym asortymencie. Butach.
Ale i to nie wypaliło. Gwoździem do trumny okazały się centra handlowe. Przyciągały ludzi jak magnes. Sklepy obuwnicze, które się w nich zagnieździły, miały coraz więcej klientów, więc wciąż poszerzały asortyment. Y nie mógł z nimi konkurować. Zmuszony był dokonywać trudnych wyborów: sprowadzić tylko jeden lub dwa modele, ale pełną rozmiarówkę, czy pięć modeli, ale tylko dwa rozmiary. To była loteria, w której coraz częściej przegrywał. Wreszcie się poddał. Był rok 2003.

Od klapek do spa

Y wyprzedził scenariusz, który Wilhelm Zych kreślił w Sosnowcu. Powiedział, że na przełomie 2001 i 2002 r. było w Polsce ok. 450 tys. sklepów i ponad 600 tys. punktów handlowych. Że na terenie Polski działało prawie 2 tys. hiper- i supermarketów oraz sklepów dyskontowych. Przekonywał, że według prognoz za dwa lata, czyli w 2005 r., liczba samych hipermarketów wzrośnie do 200 i razem z supermarketami oraz dyskontami będą miały na polskim rynku prawie połowę udziału w obrotach. Prorokował: „Rozwój handlu w wielkich sieciach pociągnie za sobą dalszy spadek liczby i obrotów małych i średnich placówek detalicznych oraz niewielkich hurtowni, które je zaopatrują. W ciągu najbliższych lat przewiduje się, że proces likwidacji obejmie ok. 300–400 tys. małych sklepów i punktów sprzedaży. Wersja optymistyczna przewiduje, że przed tymi sklepami jest 8–10 lat istnienia na rynku, natomiast prognoza pesymistyczna to 3–5 lat”.
Poszło szybciej, niż się spodziewał. Dwusetny hipermarket ruszył jeszcze w tym samym roku – 2003, a siedem lat później, w 2010 r., ich liczba przekroczyła 400. Obok nich zdążyło wyrosnąć ponad 300 olbrzymich centrów handlowych.
Człowieka bazaru definitywnie zastąpił człowiek hipermarketu. Przetrwać w tym świecie potrafili nieliczni. Jak Dariusz Miłek, były kolarz, który zaczynał od handlu na lubińskim bazarze elektroniką i ciuchami, potem przerzucił się na buty i łóżko polowe zamienił na szczęki. Dziś jest właścicielem firmy CCC wartej na giełdzie ok. 5 mld zł, a buty sprzedaje we własnych galeriach handlowych. Przetrwał też Z, który zaczynał na Jarmarku Europa, czyli nieistniejącym już warszawskim Stadionie Dziesięciolecia.
Na początku lat 90. Z był świeżo upieczonym magistrem inżynierem. Dyplom ukończenia politechniki schował do szuflady i wynajął szczęki na bazarze. Wstawał przed świtem, jechał na stadion, otwierał kram i cierpliwie czekał na pociąg z białoruskiego Mińska. W szczękach miał tylko jeden rodzaj towaru – plastikowe, brzydkie klapki, które handlarze ze Wschodu kupowali od niego na pniu. Godzinę, dwie po przyjeździe pociągu Z pozbywał się ostatniej pary klapek, zamykał szczęki i szedł na śniadanie. Po południu przywoził nową partię towaru, a następnego dnia skoro świt otwierał szczęki, czekając na pociąg z Mińska. I tak przez parę lat.

Dziś ma ośrodek spa & wellness, gra w tenisa i nie chce rozmawiać o szczękach, bo obraca się w kręgach, w których do bazarowych początków wstyd się przyznać. Odetchnął, gdy Stadion Dziesięciolecia zniknął z powierzchni. Uśmiechnął się, gdy usłyszał o pomyśle, by w warszawskim Muzeum Pragi szczęki wykorzystać do wystawiania eksponatów. Tam jest ich miejsce. Ucieszyło go, że bazar Różyckiego przekształci się w elegancki targ, chociaż sam na targowiska i bazary już nie chodzi. Woli błyszczące światłami centra handlowe, najbardziej te, które odwiedza za granicą – z lunaparkiem, zoo albo stokiem narciarskim. Piątej generacji.