Brak pieniędzy, szkoleń, specjalistów. Wielomiesięczne kolejki do badań i zabiegów. Wiemy, w jakim stanie jest polska służba zdrowia. Oto, jak widzą ją lekarze. Wypowiadają się anonimowo, bo tylko wtedy mogą sobie pozwolić na szczerość.

Stażystka, 26 lat, Warszawa:

Zdałam już egzamin lekarski, ale mam za mało punktów, żeby starać się o wymarzoną specjalizację, czyli ginekologię. Dlatego w czasie mojego stażu będę do niego podchodziła jeszcze dwa razy. Muszę uzyskać przynajmniej 85 proc. punktów. Wszyscy tak robią. Jeśli się nie uda, to wezmę taką rezydenturę, na którą mnie będzie stać punktowo, trudno. Mój chłopak także będzie lekarzem, ale on jest dopiero na VI roku. Obydwoje jesteśmy lekarskimi dziećmi. Mój tata jest urologiem, a mama chłopaka – reumatologiem. My dopiero decydujemy, jak dalej pokierować swoim życiem. I prawdę mówiąc, poważnie bierzemy pod uwagę emigrację. Do Stanów Zjednoczonych lub Australii, na pewno nie do Europy. Dlaczego? Lepsze pieniądze, ale przede wszystkim lepsze warunki i komfort pracy. Być może zdecydujemy się właśnie tam robić też specjalizacje.
W Polsce, żeby się utrzymać na jakimś poziomie, trzeba bardzo dużo pracować. Na początku prawie nic się nie dostaje, a trzeba przecież opłacić kursy i konferencje naukowe, a to dużo kosztuje. OK, nam pomogliby rodzice. Można to też potraktować jako inwestycję w swoją przyszłość. Ale inwestując, chcę mieć pewność, że potem będę dobrze żyć i zarabiać. Wiem jednak, że tak nie będzie. Napatrzyłam się na mojego tatę. A raczej nie napatrzyłam, bo go nigdy nie było w domu. Nawet teraz, gdy przyjeżdżam na święta do domu, to bywa, że się z nim w ogóle nie widuję. Biegał za pieniędzmi, bo na etacie w szpitalu, on, specjalista II stopnia w poszukiwanej, wydawałoby się, dziedzinie, dostaje miesięcznie 3,5 tys. zł. Dorabia na dyżurach, poświęcając cały swój czas, którego nigdy nie zostawało już dla rodziny ani dla niego samego. Jest śmiertelnie zmęczony, bo pracuje po 18 godzin dziennie. Ludzie widzą tylko wierzchołek tej lekarskiej góry: mamy mieszkanie, niezły samochód. Nie widzą jednak tego, że ojciec bierze po dwa 24-godzinne dyżury tygodniowo. Podobnie moja ciocia. Jak przychodzą do domu, to śpią. Mojego chłopaka wychowywała babcia, bo mama wciąż była w pracy. W innych krajach nie trzeba pracować niemal całą dobę, żeby utrzymać rodzinę. Gdzieś jeszcze musi być miejsce na życie. Na rodzinę. Przyjemności. Samorozwój.
Ale nie tylko o pieniądze chodzi młodym, którzy nie chcą tak ciężko pracować jak ich rodzice. Są jeszcze pacjenci. I to, że wymęczeni lekarze nie są w stanie zająć się nimi tak, jak powinni. Że chorzy muszą czekać w kolejkach, a jak trafią do szpitala, to karmi się ich gorzej niż więźniów. Wszyscy pewnie widzieli zdjęcia tych szpitalnych posiłków wrzucanych przez ludzi na Facebooka. Nie chcemy pracować w takim systemie. Zmienić się w wypalonych, rozczarowanych, rozgoryczonych doktorów, którzy w pogoni za kasą zapomnieli o chorych i nie są w stanie im spojrzeć w oczy. Kolejki to nie jest wina lekarzy, ich lenistwa czy niechęci do pacjentów, tylko systemu, który ma same wady.
Reklama
Starsi lekarze popierają protest młodych, choć część z nich się do tego nie przyznaje, wytykają im brak idealizmu, rozmijanie się z misją i takie rzeczy. Ale jestem przekonana, że żałują, iż im samym zabrakło determinacji i odwagi, żeby 30 lat temu powiedzieć „dość”. Powołanie powołaniem, ale powinno być jeszcze coś poza tym. To nie jest wojna, stan wyższej konieczności.
W systemie ochrony zdrowia są jeszcze inni pracownicy, o których czasem się mówi, jak zaprotestują, ale szybko zapomina, kiedy kończą protest, bo zostaną sprowadzeni do parteru, zaszantażowani „dobrem pacjentów”. To ratownicy medyczni, pielęgniarki, ale również personel, specjaliści, o których się nawet nie wspomina. Moja mama jest mikrobiologiem, to bardzo ciężkie studia, wymagająca specjalizacja. Pracuje w laboratorium. Nie będę mówiła, ile zarabia, bo to śmieszne. Mniej niż tata na etacie. Pracuje po 12 godzin dziennie.
Nie żałuję, że wybrałam medycynę. Nie wyobrażam sobie, żebym mogła wykonywać inny zawód. Ale na szczęście mogę robić to na Antypodach.

Internista i lekarz medycyny chińskiej, przed pięćdziesiątką, Warszawa:

Wybrałem umiarkowany czasowo model uprawiania zawodu lekarza: pracuję wyłącznie w przychodni, 6–8 godzin dziennie, a potem, do godz. 20, w prywatnym gabinecie. Zarabiam miesięcznie 15–20 tys. zł brutto, od tego muszę odprowadzić składkę na ZUS, podatki, wynajem gabinetu, opłacić dojazdy do pracy (mieszkam 50 km od Warszawy), ale to mi wystarcza. Tak postanowiłem. Kiedyś była jeszcze praca w szpitalu, dyżury, zabójcze tempo. Do rzucenia szpitala zmusił mnie wypadek komunikacyjny. Na jakiś czas wypadłem z obiegu, ale kiedy stanąłem na nogi, postanowiłem tam nie wracać. Wyluzować. Mam dom na wsi, pszczoły, deski do oheblowania. Przychodnia daje mi więcej pieniędzy, gabinet więcej satysfakcji, stworzyłem sobie niszę, w której dobrze się czuję.
Medycyną chińską oraz akupunkturą zainteresowałem się jeszcze na studiach, mieliśmy fakultet z nią związany, porwało mnie. Od tej pory studiowałem i wciąż uczę się tzw. medycyny akademickiej oraz chinskiej. To byla pasja, zauroczenie, które nieoczekiwanie pozwoliło mi znaleźć swoją niszę na rynku ochrony zdrowia.
Obserwuję z zainteresowaniem, lecz także z dystansem tę awanturę o zdrowie, która co jakiś czas wybucha w Polsce. Rozumiem lekarzy, którzy domagają się wyższych i stabilniejszych zarobków, rozumiem pacjentów, którzy mają pretensje co do poziomu ich obsługi. Ale mam także swoje własne obserwacje i diagnozę obecnego stanu rzeczy. Będę mówił tylko o systemie przychodniowym. Bo w nim pracuję. I tylko o internie, bo to środowisko znam.
Jeśli chodzi o stawki godzinowe, to w całej Polsce jest mniej więcej podobnie: lekarzom płaci się od 95 do 120 zł za godzinę. Kto lepiej negocjuje, dostaje większą stawkę. W niektórych sieciówkach lekarze dostają procent od pacjentów pełnopłatnych, nieabonentowych, ale tych jest niewielu. Gros to ci, którym pracodawca w ramach bonusu wykupił jakieś tanie ubezpieczenie. Dla lekarza najlepiej jest pracować dla jednej przychodni, mieć w niej dużo godzin. Ale pracodawcy wolą zatrudniać medyków na krótko, po 4–5 godz. dziennie, żeby w razie choroby czy odejścia nie odczuć za bardzo braku pracownika i w miarę łatwo go zastąpić. Dlatego lekarze biegają z wywieszonymi językami pomiędzy różnymi miejscami pracy – muszą, jeśli chcą zarobić. Dlatego spóźniają się. Ja dość często zmieniam pracodawców, mam swoje zasady, nie daję się wykorzystywać i nie pozwalam robić krzywdy pacjentom. Ale po kolei.
Jeśli ktoś myśli, że celem służby zdrowia, jednej czy drugiej przychodni, jest jak najlepsze obsłużenie klienta, czyli porządne leczenie, ten się myli. Dyrektor czy właściciel takiej placówki (publicznej, niepublicznej, wszystko jedno) chce załapać się na jak największy kontrakt z NFZ. A jak go już ma, jak najszybciej przesuwać masy pacjentów od wejścia do wyjścia. Jest wielka presja, żeby lekarze obsługiwali jak najwięcej osób każdego dnia. Kiedyś kolega mi mówi: przyjąłem 30 dodatkowo. To oznacza, że w ciągu dnia roboczego przez jego ręce przeszło 60 pacjentów. Odpowiedziałem: to jaka jest jakość medyczna takiej sześciominutowej wizyty? Nie było wtedy żadnej pandemii grypy, stanu wyższej konieczności. Lekarze ulegają presji głównie z przyczyn finansowych. Koleżanka przyznała mi kiedyś, że nie ma siły zbawiać świata, pacjentów i służby zdrowia. „Mam rodzinę, dzieci, kredyt, muszę martwić się o siebie” – tłumaczyła. Ja, jeśli się pokłócę z pracodawcą, idę gdzie indziej. Wszędzie brakuje lekarzy.
Nadal będę przeznaczał te niezbędne, moim zdaniem, 20-30 minut na zdiagnozowanie jednego pacjenta. Pod warunkiem, że będzie chciał się leczyć. Bo do przychodni ludzie przychodzą po coś całkiem innego. Niektórzy, nie tylko staruszkowie, żeby spędzić z kimś czas, wyżalić się, pogadać. Do prywatnych placówek mających kontrakt z NFZ przychodzą po zaświadczenia. Tak, bardzo dużą część mojej pracy zabiera mi papierologia. Gros moich pacjentów przychodzi, bo chce ode mnie uzyskać jakiś papierek. Zwolnienie z pracy, orzeczenie do zdolności pracy w jakimś zawodzie, kwitek, że mogą uprawiać jakąś dyscyplinę sportu, że mogą ćwiczyć na wf-ie albo że nie mogą tego robić oraz podobne. Jestem specjalistą chorób wewnętrznych a muszę zajmować się czymś w rodzaju medycyny orzeczniczej. Kiedy domagają się poświadczenia nieprawdy, informuję ich o konsekwencjach karnych, grożących zarówno im, jak i mnie. Lewe L4 to poświadczenie nieprawdy i fałszowanie dokumentów. Tak samo jak wystawienie recepty na leki dla kogoś innego. To bardzo częste żądanie: pan wypisze leki na serce dla męża, ale na moje nazwisko. Ale my w Polsce jesteśmy hipokrytami. I lekarze, i pacjenci. Lekarze dla kasy zrobią wszystko, pacjenci, żeby uzyskać co chcą, nie cofną się przed niczym – groźbami, korupcją. Gdyby było inaczej, wszyscy stanęliby solidarnie i wymusili zmianę systemu.
Najlepiej by było, gdyby finansowanie zdrowia odbywało się jak w USA czy RFN: płacisz tam, gdzie się leczysz. Zostaje wykonana usługa, wystawiona faktura (usługi musiałyby być wycenione, także czas lekarzy). Ubezpieczyciel sprawdza, czy nie zawyżona, i płaci danej placówce, a ta rozlicza się także z medykami. Ale jest jedno niebezpieczeństwo... Pracowałem kiedyś w niemieckiej klinice. Po jakimś czasie zorientowałem się, że pacjenci faszerowani tam byli neuroleptykami. Chodzili zadowoleni, z uśmiechami na twarzach. Nie było awantur. No i co ważniejsze – chętnie tam wracali na leczenie, podczas którego czuli się tak wspaniale.
Ja czuję się dobrze, kiedy mogę komuś pomóc. Dlatego w przychodni najbardziej lubię, kiedy przychodzą do mnie osoby starsze, cierpiące na wiele chorób naraz.

Specjalista neurolog, ok. 40 lat, Wielkopolska:

Wszyscy teraz mówią o tym, jak mamy mało lekarzy i jak mało oni zarabiają. Nie mówi się natomiast o tym, jak bardzo podupadł na przestrzeni ostatnich 15 lat system podyplomowej edukacji, czyli jakość szkolenia specjalistycznego na rezydenturach. Co oznacza, że będziemy mieli nie tylko niewielu specjalistów, lecz także kiepsko wykształconych. I ani Ministerstwo Zdrowia, ani rezydenci jakoś o tym nie chcą rozmawiać. Co nie rozwiąże problemu. Bo my nie kształcimy rezydentów, my nimi zapychamy dziury w systemie. O którym nie myślimy przyszłościowo, nie zauważamy, że medycyna dynamicznie się zmienia. Na niektóre specjalizacje, np. na geriatrię, popyt dynamicznie rośnie. Na oddziałach udarowych średnia wieku to 70 lat. A jakoś nie kształcimy masowo geriatrów. Lekarz rodzinny wszystkiego nie załatwi, na pewno nie u nas. Zresztą ja u swojego nie byłem od 10 lat, on nigdy do mnie nie zadzwonił i nie zapytał, czy wszystko u mnie w porządku, choć kasuje za mnie pieniądze.
Dyskutując o służbie zdrowia, dużo się mówi o tym, co tak naprawdę nie jest najważniejsze. Na przykład o kolejkach do operacji zaćmy czy endoprotezach. A to zabiegi elektywne, czyli takie, bez których pacjent może żyć, choć oczywiście mniej komfortowo. Głównym problemem jest medycyna ostra, gdzie pomocy należy udzielić natychmiast, a nie za godzinę czy parę miesięcy. Tu także brakuje specjalistów. Nie załatwi się tego, wystawiając jednego lekarza na cały szpital na dyżur. Chirurg poradzi sobie z dyżurowaniem na neurologii, ale neurolog na chirurgii już niekoniecznie – tam trzeba umieć choćby szyć. A my produkujemy ludków z dyplomami lekarza medycyny i nie mamy pomysłu, w jaki sposób zrobić z nich dobrych specjalistów. Nie chodzi tylko o to, że miejsc na rezydenturach jest za mało. Nawet jeśli ktoś się dostanie, jest spore ryzyko, że nie nauczy się za wiele. Bo nie ma chętnych, by go uczyć. A to dlatego, że nauczycielom zawodu nie płaci się za to, że przekazują wiedzę młodym. Jak im nie płacą za dodatkową robotę, to oni nie uczą. Jeśli państwo chce mieć wykształconą kadrę lekarską, musi inwestować w jej szkolenie i w specjalne placówki, gdzie się to będzie robić. U nas gros kształcenia podyplomowego odbywa się w klinikach uniwersyteckich. Asystenci, którym każe się zajmować rezydentami, zarabiają w nich po 2 tys. zł na rękę. Mniej niż ich podopieczni. To patologia.
Poza tym jest wielka luka pokoleniowa – mamy trochę młodych adeptów zawodu i starych, emerytów, którzy na szczęście wciąż przyjmują pacjentów. Ale nie wykształcą kolejnej generacji. Ci w średnim wieku powyjeżdżali.
Lekarze wbrew temu, co myślą ludzie, nie są jako grupa zawodowa dobrze wyceniani. Właściciel placówki medycznej, który się uwłaszczył na niej, wie, ile dostanie. Lekarz nie wie. Nie wie nawet, ile jest wart jego czas, bo nikt tego nie liczy i nie wycenia. U nas panują stosunki feudalne, właściciele, dyrektorzy traktują swój personel jak chłopów pańszczyźnianych. W USA lekarze są partnerami, lekarz lekarza nie zatrudnia.
Profesor Zbigniew Religa miał pomysł, chciał powyceniać usługi, sporządzić tzw. koszyk. Ale nie zdążył. A po nim nie było już nikogo jego formatu, z autorytetem i wizją, kto byłby w stanie coś takiego przeprowadzić. Umówmy się, Kopacz, Arłukowicz czy Radziwiłł to nie są medyczne czy intelektualne giganty. Wrzucaniem wszystkich pieniędzy i usług do jednego wora kupowali czas, który się już skończył. Radziwiłł był bodaj największym rozczarowaniem, bo środowisko wierzyło, że spróbuje zrobić to, o czym kiedyś mówił. Ale nie. Dlatego młodzi się ruszyli, nie wytrzymali. Oni nie mają zamiaru czekać, dla nich ważne jest tu i teraz. Chcą się uczyć, rozwijać, pracować, ale chcą także żyć. Mieć czas dla siebie. Nie zamierzają się zaharowywać, jak poprzednie pokolenia.
A latanie po dyżurach i pracowanie za innych nie jest edukacją. W Polsce wrzuca się jednego rezydenta na dyżur na pół szpitala, to się nazywa optymalizacja. On się denerwuje, bo jeszcze niewiele umie, robi w majtki ze strachu, nie jest w stanie obsłużyć w pojedynkę tylu przypadków. Nie ma wsparcia, zabezpieczenia, bo co to za wsparcie jakiś starszy kolega w domu pod telefonem, jak zacznie dziać się z pacjentem coś złego? W sądach odbyło się już kilka spraw przeciwko rezydentom, którzy nie poradzili sobie z problemem i zszedł im pacjent.
Powinniśmy brać przykład z najlepszych, np. ze Stanów Zjednoczonych. Tam system kształcenia podyplomowego działa świetnie. Są wyznaczone placówki szkoleniowe, licencjonowane. Nie muszą to być szpitale uniwersyteckie, ale po prostu dobre. I one istnieją po to, aby uczyć nowe kadry. Pod kierunkiem najlepszych specjalistów, którym się dobrze płaci za to, że uczą młodych. Tam się pracuje w kilkuosobowych zespołach, żaden rezydent nigdy nie jest sam. Co nie oznacza, że rezydentura jest łatwa i lekka. Przeciwnie, jest bardzo wymagająca. Nauka odbywa się przez siedem dni w tygodniu, także w weekendy. Tam szpital działa pełną parą przez cały tydzień. To męczące, ale efektywne. Mają rozpisany normalny, precyzyjny plan szkolenia. A personel szpitala obsługuje tych młodych, stara się z nich zrobić jak najlepszych fachowców. Bo im będą lepsi, tym lepsza będzie marka placówki szkoleniowej, kiedy ci pójdą dalej. Bo wykształceni w ten sposób lekarze nie zostają, nie są konkurencją dla swoich nauczycieli. Lepsza marka placówki oznacza więcej chętnych, żeby się w niej uczyć, a więc większe pieniądze z rządowej puli i zarobki dla kadry. Ci młodzi lekarze także dostają pensje od rządu, któremu zależy na tym, żeby mieć dobrze wykształconych lekarzy. Niby to takie proste, ale w Polsce program szkoleń rezydentów (bo te oczywiście istnieją) jest fikcją. U nas wymyślono SMK – elektroniczny system monitorowania kształcenia pracowników medycznych. Dzięki temu od października zeszłego roku nie można uruchomić specjalizacji. Bo SMK nie działa, ma ponoć zacząć działać 12 stycznia, czyli w ten piątek. Zobaczymy.
Z tym programem e-zdrowie to w ogóle ciekawa historia: miał być pomocą, usprawnić pracę, a jest przeszkodą. Ja odmawiam wystawiania zwolnień w systemie, odsyłam do lekarza rodzinnego. Bo przeklikanie się przez podstrony i tabelki zajmuje mnóstwo czasu, z 10 minut. A ja ten czas wolę poświęcić pacjentowi. Na diagnozę potrzebuję z 30–40 minut badania i rozmowy. Rachunek jest prosty. To nie znaczy, że e-system jest zły w założeniu. Ale powinien być dobry, intuicyjny, szybki. To są rzeczy, które można mierzyć.
W ogóle czas najwyższy, abyśmy zaczęli w Polsce liczyć i mierzyć. Wydajność e-systemów, szkoleń, celowość wydawanych na służbę zdrowia pieniędzy. W USA potrafią to robić bardzo dobrze. Placówka medyczna, która wykonała jakąś usługę dla pacjenta, wystawia fakturę i przedstawia ją ubezpieczycielowi. Taka faktura składa się z dwóch rubryk: technical fee i personal fee. Gdybyśmy wprowadzili taki sposób rozliczania, okazałoby się, że jest więcej pieniędzy, niż nam się wydaje. I zniknęłyby kominy płacowe. Bo nie da się ukryć, że w Polsce najlepiej zarabiają nie fachowcy, ale cwaniacy.

Lekarz rodzinny, 50 lat, Śląsk:

Dziś zacząłem pracę o godz. 8.15, skończyłem o 18. Przyjąłem 40 osób chorych, dla 30 wypisałem po kilka recept i skierowań. Jestem nietypowy, bo pracuję tylko dla publicznych placówek. Dwie przychodnie plus dyżury w szpitalu na oddziale ginekologiczno-położniczym. A, jeszcze nocna i świąteczna pomoc.
Wypracowuję do 400 godzin miesięcznie, jak byłem młodszy to i 500, ale już nie daję rady. Zacząłem się zastanawiać nad sensem tego wszystkiego. Stuknęła mi pięćdziesiątka. A niedawno zmarł kolega, osierocił trójkę dzieci, jedno malutkie. Ja nie chciałbym zostawić swoich dziewczyn ani chorować. Ale może przyjść taki moment... Wszystko jest dobrze, dopóki człowiek zdrowy i przynosi pieniądze do domu. Spłacamy jeszcze hipotekę za mieszkanie, jeden samochód jest w leasingu. Zarabiam miesięcznie 15–20 tys., ale jakim kosztem. Nie odmawiamy sobie niczego, jeździmy na wakacje za granicę, ale nie odkładamy. Jak dostanę udaru, nie będę mógł pracować przez pół roku, to nas komornik zlicytuje. A pracuję dziennie średnio – świątek, piątek – po 12, 15 godzin. I co ja mam z tego życia?
Ale gdybym miał wybierać drogę zawodową, znów poszedłbym na medycynę. Nie miałem lekarzy w rodzinie, po prostu chciałem pomagać ludziom. Idealista. Dziś młodzi mają lepiej. Mogą za granicę wyjechać, tam się specjalizować, pracować za porządne pieniądze. Ja nie miałem takiej możliwości. Można powiedzieć, że jestem ofiarą transformacji. Miałem być ginekologiem, zrobiłem specjalizację I stopnia z tej dyscypliny, ale dalej już nie dałem rady, bo mój profesor potrzebował miejsca dla kogoś swojego i wywalił mnie pod byle pretekstem. Do dziś ten system tak działa: na dobre specjalizacje, dochodowe, mają szansę głównie dzieci profesorów i ordynatorów. I geniusze z najwyższą punktacją. Potem się zmienił system kształcenia podyplomowego, a ja zostałem z tym I stopniem, taki niedorobiony ginekolog. W podobnej sytuacji było kilkanaście tysięcy lekarzy, mieli nam stworzyć możliwość, żebyśmy dokończyli specjalizację, ale tak się nie stało. Zrobiłem więc w nowym trybie specjalizację z medycyny rodzinnej, na wolontariacie, czyli za darmo. Miałem już rodzinę na utrzymaniu, pracowałem, a każdego dnia szedłem na sześć godzin na wolontariat. Ale dałem radę. Lekarz rodzinny to była nowość, miałem wielkie nadzieje związane z tą specjalizacją. Miało to działać tak jak za granicą, gdzie rodzinny jest naprawdę kimś, zna swoich pacjentów, opiekuje się nimi, leczy z różnych chorób. I dobrze zarabia, tyle samo lub więcej niż inny specjalista. Nie u nas.
Nie mówi się o tym, że na początku transformacji część środowiska lekarskiego się uwłaszczyła na państwowej służbie zdrowia. Dogadali się z grupą trzymającą władzę. Powstało mnóstwo niepublicznych placówek. Jeśli ktoś dziś zarabia na służbie zdrowia, to właśnie ich właściciele. Bo taki właściciel wie, ile dostanie z NFZ. I zatrudnia innych lekarzy, którym płaci najmniej, jak tylko może. A ja dla nich pracuję. Ludzie tego nie wiedzą, że to nie minister ani państwo ustalają lekarskie pensje. Tutaj jest Śląsk, więc duża podaż lekarzy na rynku, bo Śląski Uniwersytet Medyczny ma swoje szkoły w Katowicach i Zabrzu. Konkurencja duża, a stawki niskie. Ja oczywiście prowadzę jednoosobową działalność gospodarczą, sam ponoszę koszty obowiązkowych ubezpieczeń, płacę podatki itd. Na sąsiedniej Opolszczyźnie brakuje lekarzy, więc ci, którzy są, zarabiają o kilkadziesiąt procent więcej niż tutaj. Niemniej jednak zarobki powyżej 20 tys. zł na etacie wydają mi się wątpliwe, no, chyba że dotyczą wyjątkowych specjalistów – jak radiolog inwazyjny, kardiolog inwazyjny – w wyjątkowych miejscach. Zresztą choć za PiS nieco ścięto wyceny, to wciąż kardiolodzy i kardiochirurdzy zarabiają nawet pięciokrotnie więcej niż inni. Teraz dostają nieco mniej, więc krzyczą, że to zagraża życiu pacjentów. Tak naprawdę to „walka o życie” kardiologów. Ja akurat nie bardzo narzekam, czuję się spełniony, bo lubię swoją pracę. Ale wiem, że ponad połowa moich kolegów jest wypalona i zastanawia się, co oni tutaj robią. Zadowolonych, tak na maksa, jest może 10, może 20 – góra – lekarzy zatrudnionych w POZ. I specjaliści leczący wyłącznie prywatnie lub łączący miejsca pracy. To ci, co dobili do poziomu wynagrodzeń europejskich lekarzy. Przy czym nie mówię tylko o zachodniej Europie, trochę jeżdżę, rozmawiam z kolegami po fachu. W Rosji, na Słowacji, nawet w Afryce, choćby w Egipcie, zarabia się lepiej. U nas w środowisku mówi się, że odpowiednik 4 tys. euro brutto byłby odpowiedni dla specjalistów. A to kwota, którą w wielu krajach dostaje lekarz na starcie. Dobrze, że rezydenci zaczęli protest. Oni wiedzą, że mogą wyjechać i zarabiać, więc dlaczego mają leczyć za grosze w Polsce i zabijać się pracą? Jednak obawiam się, że to, co uzyskają, to to, że środowisko medyczne będzie jeszcze bardziej skłócone, a społeczeństwo jeszcze bardziej będzie nienawidzić lekarzy. Politycy tym grają. Wiedzą, że jeśliby podnieśli wynagrodzenie rezydentom, to trzeba dać więcej i lekarzom. I pielęgniarkom. I ratownikom. Więc nie dadzą. Wolą ładować w policję i wojsko, a więc w swoje bezpieczeństwo.
Inna sprawa, że mnóstwo pieniędzy wsiąka w szarą strefę. Kolejki kolejkami, ale jak człowiek jest naprawdę chory, bierze pieniądze i idzie do pana profesora czy ordynatora, a ten go przyjmuje następnego dnia w publicznym szpitalu i leczy na publicznym sprzęcie. Prywatnie przyjmującym jest jak najbardziej na rękę ten bałagan i niemoc systemu składkowego. Czytałem gdzieś, że 10 mld zł rocznie przepływa w ten sposób, bez faktur, z ręki do ręki. Więc także niektórym lekarzom zależy, żeby był bałagan.
To, co teraz powiem, będzie niepoprawne politycznie, ale nie mogę na to patrzeć, bo to także są pieniądze, których lekarz potem nie widzi na oczy. Chodzi mi o pewne grupy społeczne, o patologię i nieroby, osoby, które dnia nie przepracowały, żyją z opieki, składek też nie płacą. Za to leczone są w pierwszej kolejności: przywiozą pijanego typa z rozwaloną głową, to dostaje pełen pakiet badań, w pierwszej kolejności, tomograf etc. A ludzie stoją w wielomiesięcznych kolejkach, bo brakuje lekarzy.
Był niedawno lansowany taki pogląd, że jak polscy lekarze będą się stawiać, to się ściągnie ich ze Wschodu, z Ukrainy czy Białorusi. To śmieszne. Po pierwsze, im także trzeba będzie zapłacić, nie będą pracować za 2700 zł brutto. Poza tym lekarze stamtąd, jeśli już gdzieś jadą do pracy, to do Niemiec. Od pięciu lat Niemcy ich do siebie ściągają. Więc na coś, proszę państwa, trzeba się będzie zdecydować. I to szybko. Moim największym sukcesem jest to, że już 25 lat pracuję w tym zawodzie i jakoś wytrzymałem. Porażką? Że nie wyjechałem, kiedy miałem trzydziestkę. Teraz jest na to za późno. Ale młodzi wyjadą.
ⒸⓅ