Zapewnienia, że „węgla mamy na 200 lat” i „Polska węglem stoi”, były obliczone na zdobycie głosów wyborców na Śląsku. Ale kolejne cztery lata jawią się już jako początek końca potęgi lobby węglowego nie tylko z powodu unijnego podejścia do klimatu, lecz także zimnej kalkulacji politycznej i finansowej w kraju.
Niezajęcie się przez „stary” Sejm projektem tzw. specustawy górniczej, która miała pozwolić na budowanie nowych kopalń bez oglądania się na lokalne społeczności, może być czymś więcej niż tylko chwilowym unikiem legislacyjnym. Choć przeciwnicy ustawy podejrzewają, że to jedynie zmyłka, aby cel osiągnąć w inny sposób. Motywacja do zdjęcia z politycznej agendy specustawy może być głębsza. Sprawy klimatyczne nabierają ogromnego przyśpieszenia w Europie, a i polskie społeczeństwo nie pozostaje ślepe na konsekwencje kurczowego trzymania się węgla.
Polityka prowęglowa zapewne przysporzyła partii rządzącej głosów na Śląsku, gdzie mieszkają z grubsza 4 mln wyborców. Można tam nawet usłyszeć, że „mamy premiera ze Śląska”. Jednak niepisany pakt polityczny zawarty w 2015 r. między górniczymi związkami i ówczesną opozycją, który przetrwał cztery lata, może się w kolejnej kadencji rozsypać. I to za sprawą kilku czynników, które się skumulują.
Młodzi mają motywację
Szybko rośnie świadomość obywatelska w sprawach klimatycznych. Przejawia się to nie tylko w poparciu dla ruchów ekologicznych oraz walki ze smogiem, lecz także w coraz większej niechęci do rozwijania „brudnej” energetyki, która potrzebuje węgla. Dotyczy to szczególnie terenów, gdzie rozpoznane są nowe złoża węgla brunatnego i kamiennego, które mogą być eksploatowane. Stąd biorą się sprzeciwy wobec planów budowy nowych kopalń w okolicach Wielunia, Imielina czy Rybnika. Mieszkańcy obawiają się degradacji terenów, środowiskowych strat, pogorszenia standardu życia, a w przyszłości, kiedy i te złoża zostaną wyczerpane, problemów społecznych związanych z zatrudnieniem i migracjami ludności.
Reklama
Ten opór można złamać legislacyjnie, uchwalając nowe przepisy, które w praktyce przekreślą konsultacje dotyczące lokalizacji kopalni – zostanie ona faktycznie wskazana administracyjnie i nie będzie się jak od takiej decyzji odwołać. Byłoby to klasyczne pójście po bandzie, bez liczenia się ze słabszymi, w tym wypadku – lokalnymi społecznościami. Jednak w tej kalkulacji politycznej warto także zwrócić uwagę na fakt, że potencjalnie oznaczałoby to również konflikt z całym młodym pokoleniem wyborców. To w skali roku 350–400 tys. nowych głosów, których oddanie w dużej mierze może nie być warunkowane przez 500 plus albo 13. emeryturę, lecz autentyczną troską o klimat. Po prostu młodzi ludzie mają przed sobą dłuższe życie niż pokolenie ich rodziców czy dziadków i większą motywację, aby działać przeciwko zmianom klimatu. Nie wymyśliliśmy tego u nas, bo trend pojawił się w Europie Zachodniej. Młodzieżowe strajki klimatyczne i manifestacje znalazły tam swoje odbicie w wynikach eurowyborów. A to wpływa na politykę, skład Komisji Europejskiej oraz kierunki legislacyjne. I wiadomo już, że nowa KE za priorytet postawi sobie właśnie sprawy klimatyczne. Jak by nie dość było złych wieści dla polskiej polityki energetycznej, za sprawy klimatyczne będzie odpowiadać tam znany ze swojej nieustępliwości wobec Polski Frans Timmermans.
Rentowność pod znakiem zapytania
Trudno oczekiwać mocnego spadku cen praw do emisji CO2. Od końca 2017 r. wzrosły one z 5–6 euro za tonę do ok. 25 euro, co przełożyło się w zeszłym roku na szokowy wzrost cen prądu w Polsce. Regulacje zamrażające i rekompensujące skok cen są działaniem chybionym i krótkoterminowym, ponieważ i tak za prąd będziemy płacić coraz więcej. Polska energetyka i polityka nie mają sposobu na ceny CO2, bo nie da się ich zastopować ustawowo. Co gorsza, są prognozy mówiące o wzroście cen uprawnień nawet do 30–40 euro za tonę, czyli problem się nasili.
Ma to bardzo konkretne skutki biznesowe dla krajowej energetyki, która w ok. 80 proc. bazuje na węglu. Produkujemy coraz droższą energię, która osłabia konkurencyjność naszego przemysłu, a firmy energetyczne są zagrożone spadkiem, jeśli nie utratą w dłuższym terminie, rentowności. Utrata konkurencyjności gospodarki przełoży się zaś na zmniejszenie możliwości finansowania przez państwo rozdętych transferów socjalnych. Politycy będą więc musieli wybrać mniejsze zło. I raczej nie postawią na droższy prąd z węgla rujnujący naszą konkurencyjność.
Halo, gdzie te kopalnie?
Tymczasem o budowę nowych kopalń stale dopominają się górniczy związkowcy, traktując to jak papierek lakmusowy politycznego paktu z władzą. A nowych kopalń z prawdziwego zdarzenia, budowanych od podstaw, jak nie było, tak nie ma. Mijają kolejne lata składania politycznych deklaracji, ale na tym się kończy. Budzi to zrozumiały niepokój w lobby górniczym, które może nabrać przekonania, że zostało wykorzystane politycznie i teraz jest odstawiane na boczny tor. Może się to skończyć górniczymi protestami nie tak niewinnymi, jak te, które odbyły się niedawno w związku z odwołaniem byłego prezesa JSW.
Próba legislacyjnego wymuszania budowy nowych kopalń to przede wszystkim naturalna konsekwencja uporczywego trzymania się polityki energetycznej opartej na węglu. Powód jest banalny: bloki węglowe potrzebują surowca. Założenie strategii energetycznej jest takie, że udział węgla w miksie ma, owszem, spadać, ale jest to spadek pozorny, bo wcale nie ma wynikać z ograniczania mocy węglowych, tylko ze spadku ich udziału w proporcji do innych źródeł. Mówiąc wprost: przez wiele lat węgla mamy spalać tyle samo co do tej pory. I tu jest pies pogrzebany. Forsując taką politykę, trzeba wskazać, skąd wziąć surowiec dla bloków węglowych w perspektywie nie kilku lat, lecz nawet 30–40 lat, bo tyle wynosi życie nowych siłowni.
OZE i gaz wskakują na falę
Państwowe grupy energetyczne prześcigają się w deklaracjach i działaniach związanych z rozwojem OZE, coraz mniej mówiąc o węglu. To sygnał, że dostrzegają nieuchronne zmiany w branży, które z jednej strony zmierzają do dekarbonizacji, a z drugiej są reakcją na spadające ceny technologii OZE. Stąd ostatnie miesiące to wręcz wysyp pomysłów i biznesowych inicjatyw, które mają jeden wspólny mianownik: wytwarzać jak najwięcej energii z odnawialnych źródeł. Planowane są budowy farm fotowoltaicznych, morskich farm wiatrowych, a operatorzy chwalą się rosnącą liczbą podłączeń instalacji prosumenckich. Wreszcie politycy przestali mówić o OZE źle, zrehabilitowano je po kilku latach nagonki. To dlatego władze państwowych firm energetycznych zaczęły się licytować na ogłaszanie planów związanych z rozbudową mocy odnawialnych.
Perspektywa oparcia energetyki w większej mierze na gazie też jest ciekawa z uwagi na rosnące możliwości importu błękitnego paliwa w postaci skroplonej oraz dostaw rurociągami. W najbliższych latach czeka nas prawdziwa gazowa rewolucja: od końca 2022 r. najprawdopodobniej uniezależnimy się od importu surowca z kierunku wschodniego, co będzie się wiązało z uruchomieniem Baltic Pipe i zwiększonego importu LNG do rozbudowywanego gazoportu w Świnoujściu. Spalanie gazu ma także przewagę względem węgla w postaci zmniejszonych emisji (z grubsza o 30 proc.) CO2 oraz innych zanieczyszczeń. Sęk w tym, że chcąc odstawić stopniowo węgiel, bloki gazowe to za mało, aby zapewnić stabilne dostawy (OZE takim źródłem nie są). Dlatego pilną sprawą pozostaje budowa atomówki.
Finansowa czarna dziura
Kwestia finansowania branży górniczej stanie się w najbliższych latach niezwykle palącym problemem, także politycznym. Kolejne prywatne banki i ubezpieczyciele odwracają się od „brudnej” energii, te państwowe będą musiały wybrać między ryzykiem biznesowym a polityczną uległością wobec władzy. Jednak nasza bankowość została w ostatnich latach mocno zrepolonizowana, więc lobby węglowe zapewne liczy na to, że potężne podmioty państwowe nie pozostawią go bez kasy i nie pójdą śladem prywaciarzy. Jest jednak jedno „ale”. Władze banków, szczególnie giełdowych, zdają sobie sprawę, że ponoszą odpowiedzialność za swoje działania i nie mogą działać na szkodę akcjonariuszy. Bo kredytowanie firm czy inwestycji, z których pieniądze mogą nie wrócić do deponentów, byłoby właśnie takim działaniem.
Dlatego jeśli w ciągu najbliższych lat rozstrzygnie się los polskiego górnictwa i energetyki węglowej, wcale nie musi to nastąpić na skutek decyzji politycznych na szczeblu unijnym. Bo jak branża nie będzie finansowana, a dodatkowo ceny CO2 pójdą w górę, to era dominacji lobby węglowego przejdzie do historii. Tymczasem górniczy związkowcy zdają się tego zupełnie nie dostrzegać. Myślami są już przy kolejnych podwyżkach i nagrodach, lekceważąc to, co się dzieje w ich biznesowym otoczeniu. Postulaty, aby już teraz rozmawiać o płacach nawet w 2021 r. (!), bez jakiejkolwiek wiedzy o cenach surowca i wynikach kopalń, zakrawają albo na żart, albo klasyczną ucieczkę do przodu, aby zaklepać sobie kasę na trudne czasy.
A sen z powiek powinny im spędzać także ceny surowca, odbiegające coraz bardziej od poziomu hossy ostatnich lat, która świetnie zamaskowała rosnące koszty branży. Niebezpiecznie zbliżamy się do poziomu 55–60 dol. za tonę. Można to przyjąć za granicę bólu dla wielu krajowych producentów, którzy na dodatek obciążyli się potężnym skokiem płac, aby zapewnić „spokój społeczny”, a tak naprawdę polityczny.
Dlatego okres po zakończeniu cyklu wyborczego w połowie 2020 r. może się stać poważnym zagrożeniem dla interesów lobby węglowego i żadne zapewnienia, że „węgla mamy na 200 lat”, nie pomogą. Kumulacja wszystkich negatywnych czynników może powodować, że lobby węglowe znajdzie się w potrzasku. A jeśli osłabnie, to zostanie politycznie porzucone. Albo zmuszone do głębokich zmian w górnictwie, które wydają się obecnie jeszcze nieakceptowalne. ©℗
Nasza bankowość została w ostatnich latach mocno zrepolonizowana, więc lobby węglowe zapewne liczy na to, że potężne podmioty państwowe nie pozostawią go bez kasy i nie pójdą śladem prywaciarzy. Jest jednak jedno „ale”. Władze banków, szczególnie giełdowych, zdają sobie sprawę, że ponoszą odpowiedzialność za swoje działania i nie mogą działać na szkodę akcjonariuszy