Dzięki unii walutowej nie można już „obstawiać” zmian kursów walutowych jej krajów członkowskich. Ale istnieją przecież credit default swaps (instrumenty, zabezpieczające przed ryzykiem niewypłacalności - red.), dzięki którym można dowolnie „obstawiać” rozpad strefy euro. W zeszłym tygodniu spekulanci stawiali na niewypłacalność Irlandii; te zakłady sprawiają, że refinansowanie długu staje się dla Irlandii kosztowniejsze, co grozi tym, że przyjęte w nich założenie przekształci się w samospełniającą się prognozę.
Irlandia nie stanowi jednak największego zagrożenia dla strefy euro. Jeśli ten kraj straci wypłacalność, strefa euro go uratuje. Dziś akceptują to nawet Niemcy. O wiele groźniejsze niebezpieczeństwo czai się w Środkowej i Wschodniej Europie. Możliwość załamania finansowego w tym regionie to najpilniejsza kwestia polityczna, z jaką musi się dziś zmierzyć Unia Europejska. Jeśli podejdzie do tego niewłaściwie, unia walutowa może się rozpaść.

Istotne błędy

W mieszkańców Europy Środkowej i Wschodniej kryzys uderza nieproporcjonalnie mocno ze względu na dwa błędy, jakie w polityce gospodarczej popełniły tamtejsze rządy. Pierwszym było zachęcanie gospodarstw domowych do zaciągania kredytów mieszkaniowych w walutach obcych. Na Węgrzech prawie wszystkie takie kredyty są w obcych walutach, najczęściej we frankach szwajcarskich. Wybór franka był oczywiście niedorzeczny; to świadectwo analfabetyzmu ekonomicznego. Mógłbym jeszcze jakoś zrozumieć zapożyczanie się w euro, bo Węgry w końcu kiedyś przyłączą się do strefy euro: można jednak bezpiecznie przyjąć, że kraj ten nigdy nie wejdzie do Federacji Szwajcarskiej. Pieniądze, jakie węgierskie gospodarstwa domowe zaoszczędziły wskutek niskich stóp procentowych w Szwajcarii, straciły z naddatkiem na wzroście kursu franka.
Reklama
Drugi błąd polityczny bezpośrednio wiąże się z pierwszym. Nowi członkowie UE traktowali udział w strefie euro jak kwestię ich dobrowolnego wyboru. To błędna interpretacja podpisanych przez nie same traktatów akcesyjnych. Akceptując członkostwo w Unii Europejskiej, podpisały tym samym zgodę na przyjęcie euro. Jedynie Wielka Brytania i Dania mają zgodę na pozostanie poza strefą euro. Oczywiście jako kraje nowo uprzemysłowione nie miały obowiązku wchodzenia do niej natychmiast, były jednak zobowiązane prowadzić politykę gospodarczą w sposób zbieżny z przyszłym członkostwem.

To kłopot Unii

Gdyby ją rzeczywiście tak prowadziły, prawie wszystkie byłyby teraz w strefie euro. Przykład Słowenii i Słowacji dowodzi, że - przy odpowiedniej polityce - możliwe było stosunkowo wczesne przyłączenie się do strefy euro. Obydwa te kraje są obecnie bezpieczne. Podjęta przez inne kraje decyzja, żeby ten moment odwlekać, miała katastrofalne skutki dla ich stabilności finansowej. Gdy przychodzi stawiać czoło takiemu jak ten kryzysowi, niedobrze być małą otwartą gospodarką na obrzeżach strefy euro, z niepewną walutą i mnóstwem kredytów mieszkaniowych we frankach szwajcarskich.
Ale w jednej sprawie mieszkańcy Europy Środkowo-Wschodniej postąpili właściwie. Zapewnili sobie, że ich banki są własnością cudzoziemców. Do najbardziej pod tym względem aktywnych należą banki austriackie. Wartość ich zaangażowania na wschodzie Europy odpowiada około 80 proc. produktu krajowego brutto Austrii. Jeśli węgierskie gospodarstwa domowe staną się niewypłacalne, to nie Węgry pójdą na dno, ale Austria. Włochy i Szwecja też są na to narażone. Kryzys w Europie Środkowo-Wschodniej stanowiłby zatem wydarzenie o charakterze systemowym również dla strefy euro. Nie można więc zatem uważać, że to „czyjś problem” - bo tak nie jest.
Jaki jest więc możliwy wybór polityczny? Unia mogłaby naturalnie dostarczyć im pomocy finansowej - za pośrednictwem Międzynarodowego Funduszu Walutowego - ale nie jest jasne, czy powstrzymałoby to od rozprzestrzeniania się w regionie zaraźliwego kryzysu płatniczego. Gdyby kursy tamtejszych walut nadal spadały, dramatycznie wzrośnie skala niewypłacalności gospodarstw domowych. Kto w takim razie miałby je ratować?

Euro - i to szybko

Moim zdaniem, przy takiej perspektywie jedynym rozsądnym posunięciem byłoby przyjęcie przez te kraje euro tak szybko, jak się da. Nie ma powodu, żeby robić to już jutro. Ale już jutro potrzebne jest przedstawienie przez każdy z krajów wiarygodnej i pewnej strategii akcesyjnej, zawierającej sztywno ustaloną datę członkostwa oraz kurs zamiany waluty na euro i wspartej również wiarygodną polityką gospodarczą.
Wymagałoby to oczywiście i tak już za długo odwlekanej rezygnacji z martwych właściwie kryteriów wejścia. Najbardziej nonsensownym z nich jest warunek dotyczący inflacji, czyli tzw. stopy referencyjnej, którą oblicza się jako średnią danych z trzech krajów o najniższej inflacji. Wkrótce może się ona okazać stopą deflacji. Państwa aspirujące do strefy euro znalazłyby się zatem w absurdalnej sytuacji: warunkiem wstępnym wejścia do niej byłaby konieczność doprowadzenia do deflacji.
Kryterium inflacyjne jest nie tylko obłąkańcze, jest również sprzeczne z innymi fragmentami prawa europejskiego. Skoro stabilność cen uważana jest za ważny, a nawet nadrzędny cel polityki gospodarczej UE, to wymuszanie kryterium deflacyjnego stanowiłoby jawne złamanie tej reguły. To samo dotyczy kryterium stabilności kursu walutowego.
Zmuszanie kraju do dwuletniego członkostwa w mechanizmie kursowym - gdzie relacja jego waluty do euro może się wahać w ustalonym przedziale - stanowi otwarte zaproszenie dla spekulantów i grozi pogłębieniem niestabilności kursowej.
Kryteria wejścia do strefy euro są niespójne z podstawowymi zasadami stabilności. Powinno się ogłosić, że są one nieważne, a już z pewnością nie powinno się ich wykorzystywać jak biurokratycznego wykrętu podczas niebezpiecznego kryzysu.
Jeśli nowym członkom przydarzy się nieszczęście, Europa za to zapłaci. To chwalebne, ale takie posunięcie zapewne nie rozwiąże sprawy, zwłaszcza jeśli kryzys się rozprzestrzeni. Udzielanie pomocy finansowej bez ścisłego powiązania jej z członkostwem w strefie euro byłoby nieodpowiedzialne. Jedyną drogę, jaką warto pójść, stanowi euroizacja.