Tłum nas wyzwala, ośmiela i oczyszcza z winy. Przestajemy być kimś dobrze sobie znanym, zwykłym i zagubionym w świecie. Stajemy się kimś nowym, silnym i budzącym zachwyt - z Jackiem Hołówką, filozofem i etykiem, rozmawia Paulina Nowosielska.
Czy człowiek jest z natury dobry?
Jacek Hołówka, profesor nauk humanistycznych, filozof, etyk: Część ludzi to anioły, część ludzi to diabły. A większość z nas ma dobre i złe dni. Dlaczego? Ponieważ człowiek panuje nad swoim charakterem, czemu daje wyraz w życiu społecznym, rodzinnym, towarzyskim. Czyli na pytanie, czy jesteśmy źli, czy dobrzy, nie da się odpowiedzieć jednoznacznie, bo wszelkie uogólnienia są niewiarygodne. Trzeba patrzeć na konkretnych ludzi.
Dobro jest relatywne?
Nie jest relatywne, ale zróżnicowane. Jak jabłka. Są małe i kwaśne, średnie żółte i wielkie czerwone. Tak samo jest z ludźmi. Są dobrzy na różne sposoby. Ważne, by przy całym zróżnicowaniu pozostawali przyzwoici.
Reklama
A co to znaczy: być przyzwoitym?
To tyle, co nosić w sobie zasady postępowania, które odrywają od oportunizmu, od ślepego gonienia za zyskiem i korzyściami. To znaczy nie pozwalać sobie na wykorzystywanie słabszych, naiwnych. Człowiek przyzwoity buduje sobie opinię uczciwego, wiarygodnego, działającego w przewidywalny sposób.
Kto lub co daje nam prawo oceniania innych?
Nie potrzebujemy takiego przyzwolenia. To tak, jakby ktoś zapytał, kto daje nam prawo do oddychania. Człowiek musi oddychać, jeść. Musi też myśleć i oceniać. Dzięki temu żyje i buduje swoją pozycję w społeczeństwie. To jest uwarunkowane biologicznie i kulturowo.
O prawo do oceny pytam, bo na oczach tysięcy osób został zamordowany prezydent Gdańska. To fakt. Ale ocena tego zdarzenia zaczyna już ludzi różnicować. Dlaczego?
Zacznijmy od początku. Tamtego dnia różni ludzie, głównie młodzi, przyszli pod scenę, by wyrazić swoje uznanie dla jakiejś idei. Nie mieli pojęcia, co za chwilę się wydarzy. Widownia mogła niemal do samego końca myśleć, że to, co rozgrywa się przed jej oczami, jest elementem jakiegoś happeningu. To jest niezwykle ważny problem. Żyjemy w czasach, w których życie codzienne śmiertelnie ludzi nudzi. Nienawidzimy swoich zwykłych obowiązków, powtarzalnych zajęć, codziennych prac. Czekamy na coś wielkiego i niespodziewanego, na jakieś wielkie szczęście. Jak Królewna Śnieżka na swojego księcia. Miliony marzą o tym, by nagle zmienić swoje życie bezboleśnie i bez starań. Chcemy wygrać wielkie pieniądze w totolotku. Pojechać na jakąś fuchę za granicę, dostać się do polityki. Potrzebujemy dziś silnych wrażeń i emocji, inaczej nudzimy się i na niczym nie potrafimy skupić uwagi. W efekcie stajemy się chorobliwie pozbawieni wnikliwości i czujności. Nikt nie spodziewał się, że na scenę wpadnie uzbrojony w nóż człowiek i ugodzi prezydenta miasta.
To dlatego morderca wybrał ten moment: chciał zrobić happening?
Nie wiem, co się działo w głowie tego człowieka. Czy to psychopata? Być może. Czy miał osobisty zatarg z ludźmi związanymi z prezydentem Gdańska? Nie wiem, niewykluczone. Czy był pod wpływem narkotyków? Nie wiem, może. Czy ktoś go szantażował? Albo omamił obietnicą nagłego zapadnięcia się pod ziemię, by rozpocząć nowe życie w jakimś ciepłym kraju? Nie warto spekulować, bo jest tu za wiele możliwości.
Wiadomo, że nie był pod wpływem alkoholu.
I na razie to chyba jedyny konkret, bo nie usłyszałem przekonującego wyjaśnienia motywów mordercy. Na to za wcześnie. Pamiętajmy jednak, że wielkie i sławne zabójstwa rzadko są wyjaśniane do końca. Jak zginął gen. Sikorski albo prezydent Kennedy? Co się stało nad Smoleńskiem i kto jest odpowiedzialny za śmierć księżniczki Diany? Mamy tylko domysły, hipotezy i szczątkowe wiadomości. Nic więcej. Tak może być i tym razem. Ja tu widzę inny, dużo ważniejszy problem niż techniczne okoliczności i motywy mordercy. W Gdańsku zabójca podszedł do ofiary właściwie przez nikogo niezatrzymywany. Nikt się nie spodziewał przestępstwa ani tragedii. Widzów opanował nastrój zabawy, beztroski i niefrasobliwości. Istnieje coś takiego jak nastawienie happeningowe. Znudzeni ludzie czekają na radosne olśnienie. Niech coś się stanie. Machajmy rękami, wiwatujmy komórkami, kołyszmy się w rytm muzyki. Gdyby na scenę wjechał słoń czy półnaga tancerka, ludzie dalej machaliby i tańczyli, bo cały czas czekali na łatwe emocje. W ogólnym zamieszaniu nikt nie jest sobą. Warto na nowo przeczytać „Psychologię tłumu” Gustawa LeBona, bo to jest niezwykle aktualna książka. LeBon pisze, że w masie stajemy się sami dla siebie kimś zagadkowym i anonimowym. To ważne, że nie tylko dla innych, ale też dla siebie. Tłum nas wyzwala, ośmiela i oczyszcza z winy. Przestajemy być kimś dobrze sobie znanym, zwykłym i zagubionym w świecie. Stajemy się kimś nowym, silnym, nieprzewidywalnym i budzącym zachwyt. W tłumie pozwalamy sobie na powrót do dzieciństwa, do czasu, gdy rodzice i opiekunowie brali za nas całą odpowiedzialność i zachwycali się każdym naszym drobnym gestem. Tłum to zastępczy opiekun dla dorosłego człowieka ogarniętego chandrą i niemocą, sfrustrowanego i zdezorientowanego. W tłumie, gdy niby tańcząc w rytm muzyki, drepczemy w miejscu, wszyscy są braćmi i siostrami. Robi się sennie i karnawałowo. Śpimy na stojąco w nadziei, że zbudzi nas jakieś wielkie, niepowtarzalne wydarzenie, jak lądowanie UFO. Czy wiedzą o tym ochroniarze? Nie jestem pewien. Czy sami ulegają nastrojowi braterstwa i jedności? Obawiam się, że tak. Morderca podobno miał plakietkę upoważniającą do wejścia scenę. Po zabójstwie dwie miłe dziewczyny przepytywane przez dziennikarza też nie mogły tego pojąć: „Nam sprawdzano, czy nie wnosimy piwa na widownię, a u niego nie znaleźli noża wojskowego. Jak to możliwe?”. No właśnie – jak to możliwe? To zdarzenie jest na szczęście czymś wyjątkowym, ale jednocześnie jest też czymś symptomatycznym.