Wojna nerwów – w tej zbitce słów to pierwsze lepiej oddaje atmosferę, jaka zapanowała w Wenezueli od początku ubiegłego tygodnia.
– Maduro nie odda władzy po dobroci – notował słowa taksówkarza z Caracas reporter agencji Bloomberg. – On nie ma nic przeciwko temu, żeby naszpikować każdego, kto protestuje przeciwko jego władzy, ołowiem – dorzucał kierowca.
I nie są to puste słowa. Już pierwszej nocy protestów do najbiedniejszych dzielnic stolicy skierowano szwadron śmierci FAES, Siły do Działań Specjalnych. Tę „grupę eksterminacyjną”, jak mówią o niej Wenezuelczycy, stworzono dwa lata temu po jednej z gorętszych fal protestów przeciw Maduro. – Wielu żołnierzy nie chce uczestniczyć w tłumieniu protestów, więc wezwano FAES – twierdzą miejscowi antyrządowi aktywiści. – Każdego dnia wchodzą do slumsów – opowiada Leida, mieszkanka biednej dzielnicy. – Wdzierają się do mieszkań i domów, wszystko niszcząc. Są uzbrojeni, słyszeliśmy nawet, jak używają granatów. Zasłaniają twarze. Zabili już sześciu ludzi – dorzuca.
To początek ponurej statystyki, bo ONZ twierdzi, że od wybuchu protestów 21 stycznia zginęło już co najmniej 40 osób. – W niektórych przypadkach członkowie szwadronów mordują zatrzymanych na oczach rodziny – mówi Rafael Uzcategui, szef organizacji praw człowieka Provea. – FEAS powstały po to, by interweniować w sytuacjach, gdy dochodzi do wymuszeń lub porwań. Ich członkowie zostali wyszkoleni do dokonywania ataków, w których są ofiary – podsumowuje.
Wenezuelscy „specjalsi” na razie krążą po tych dzielnicach, w których szansa na spotkanie któregoś z opozycyjnych polityków ze świecznika jest niewielka. Im reżim zamyka usta, odcinając w kraju dostęp do mediów społecznościowych, zamrażając rachunki bankowe czy odmawiając – poprzez lojalny wobec Maduro Sąd Najwyższy – możliwości wyjazdu za granicę.
Reklama
>>> CAŁY TEKST W WEEKENDOWYM WYDANIU DGP