Nie każdy może zostać intelektualistą publicznym. Trzeba być zasłużonym i uznanym akademikiem; pisarzem wielkim, a przynajmniej naprawdę bardzo dużym; poetą, redaktorem pisma na uchodźstwie etc. Potrzebny jest mocny list uwierzytelniający, który potwierdza format (stanowisko profesorskie, Nagroda Nobla, zachwyt świata) i charakter – charyzma, pasja, magnetyzm, szczerość, powaga, poczucie odpowiedzialności – które pozwalają takiemu docierać z ważnymi kwestiami do „ludu”.
Tacy mogą być sławni i wpływowi za życia, jak Bertrand Russell czy Jean-Paul Sartre; mogą zyskać większą moc dopiero po śmierci, jak Sokrates, który co prawda akademikiem nie był, ale, jeśli wierzyć przekazom, wrażenie intelektualne robił dość piorunujące.
Po co oni? Po pierwsze, żeby wydajnie rozmawiać. Każda demokratyczna wspólnota potrzebuje debaty publicznej. Ona ustawia wspólnocie kierunek moralny i tożsamość; generuje, za pomocą starć, granice akceptowalnego dyskursu, wydeliberuje, co należy zrobić w przypadku X, a co w przypadku Y (np. „Idziemy na wojnę, by szerzyć demokrację”, „Zajmijmy się najpierw swoimi tramwajami, a potem będziemy się martwić Izraelem”).
Po drugie, żeby nie było kakofonii. Odkąd (z głupoty) opuściliśmy zbieracko-łowieckie grupy liczące poniżej 150 osób, debata nie może się toczyć z udziałem wszystkich, bo wrzaski będą nie do zniesienia. Tak jak polityczne decyzje muszą nam podejmować reprezentanci, tak też do pewnego stopnia debatę muszą nam prowadzić awatary, przedstawiciele opinii. Taka karma dużych wspólnot, niestety.
Reklama
Cały artykuł przeczytasz w Magazynie Dziennika Gazety Prawnej i na e-DGP