Jeszcze zanim w ubiegły piątek okazało się, że konserwatyści pod wodzą Borisa Johnsona odnieśli największe zwycięstwo wyborcze od czasów Margaret Thatcher, do sztabów spływały sensacyjne wieści. Jeden za drugim na stronę torysów przechodziły okręgi, które dotychczas głosowały na posłów konkurencyjnej Partii Pracy. Czasem od 101 lat – jak w przypadku Rother Valley, gdzie laburzyści konsekwentnie wygrywali od 1918 r. Na niebieski – barwy konserwatystów – zmieniły kolor również okręgi, które na mapie wyborczej Wielkiej Brytanii mieniły się czerwienią kolejno od 97 lat (Don Valley), 87 lat (Wakefield) lub od czasów II wojny światowej. Rano było jasne, że wierny dotychczas laburzystom pas w środowej i północnej Anglii o robotniczych, często górniczych korzeniach – zwany czerwonym murem – padł. Partia Pracy zanotowała swój najgorszy wynik wyborczy od 1935 r., tracąc 60 mandatów i zajmując 202 miejsca w Izbie Gmin. Konserwatyści do nowego parlamentu wprowadzą 365 posłów, największą reprezentację od 1987 r.

Va banque

– Powinniście wyjechać z Londynu, porozmawiać z ludźmi, którzy nie są zamożnymi zwolennikami pozostania w Unii Europejskiej – rzucił na początku września do zastanych pod swoim domem dziennikarzy Dominic Cummings, najbliższy doradca, a zarazem szef gabinetu premiera Borisa Johnsona i główny architekt kampanii wyborczej. Potwierdził w ten sposób, że zamierza postawić wszystko na jedną kartę i odebrać laburzystom elektorat, który w 2016 r. głosował za wyjściem z UE.
Reklama
>>> CAŁY TEKST W WEEKENDOWYM WYDANIU DGP