Coś w tym jest, bo w ostatnich dniach warszawska giełda należała do najlepszych na świecie i widać było głód zakupów polskich akcji. Jakkolwiek w piątek było widać już pierwsze objawy zawahania inwestorów i skłonność do realizacji zysków, to można mieć nadzieję, że nawet jeśli nadejdzie korekta, będzie dość płaska.

Klucz do dalszych wzrostów cen polskich akcji leży za Oceanem. W ważnym miejscu znalazły się bowiem indeksy na Wall Street. Dow Jones dotarł w piątek do bariery 8000 pkt., powracając tym samym w okolice, z których zaczęła się ostatnia, lutowa fala bessy. Teraz straty są odrobione, ale to był dla amerykańskich inwestorów tylko plan minimum. Prawdziwe wyzwania zaczną się dopiero teraz. Dow Jones musi się przebić przez strefę 8000-8800 pkt., w której tkwił od października zeszłego roku (po jesiennym krachu). Dopiero pozytywny wynik tego testu może oznaczać początek końca bessy.

Tyle, że na razie nie widać w otoczeniu giełdy sygnałów, które uzasadniałyby kolejne 10 proc. wzrostu amerykańskich akcji. W sektorze finansowym jest nieco spokojniej (a przynajmniej zażegnano chwilowo groźbę kolejnych nacjonalizacji), zaś branża nieruchomościowa zdaje się odbijać powoli od dna, jednak dane o bezrobociu są wciąż bardzo złe (co tydzień 500-600 tys. nowych bezrobotnych). A jak tu mówić o odbudowie gospodarki, gdy firmy w tak szalonym tempie zwalniają ludzi?

Na domiar złego coraz częściej pojawiają się głosy, że Ameryka może mieć kłopoty ze sprzedażą po dobrej cenie góry nowych obligacji, którymi chce sfinansować programy pomocy dla gospodarki. Podstawy do dalszych wzrostów cen akcji są więc w dużej mierze irracjonalne i wynikają ze zmęczenia ciągłymi spadkami oraz przekonania, że ceny akcji są naprawdę niskie. Emocje - te pozytywne - mogą jeszcze długo rządzić na parkiecie, ale bez wsparcia ze strony fundamentów raczej nie doprowadzą do przełamania istotnych barier przez główne indeksy.

Reklama

Paweł Grubiak
Doradca Inwestycyjny
Superfund TFI