Wprowadzono ją, bo banki wpychały klientom zbyt drogo wycenione papiery wartościowe. Emitenci – korporacyjni klienci banków – byli zadowoleni, ale radość klientów detalicznych, czyli nabywców owych walorów, trwała krótko. Jak na ironię, równocześnie z ostatecznym uchyleniem ustawy Glassa-Steagalla w 1999 roku bańka tzw. nowej ekonomii przyniosła powtórkę tych samych nadużyć, które niegdyś doprowadziły do przyjęcia owego prawa.
Konflikt między doradztwem dla spółek a detalicznymi usługami finansowymi jest poważny, ale to nie on stanowił jądro obecnego kryzysu kredytowego. Zawiniły skutki łączenia działalności depozytowej ze spekulacjami na własny rachunek, prowadzonymi przez bankowe konglomeraty. Skoro tak, to nowa ustawa Glassa-Steagalla nie byłaby skuteczna. Od czasu do czasu ta czy inna instytucja finansowa upadnie. I tak powinno być. Chodzi jednak o to, by wówczas zarządca mógł nadal realizować zasadnicze gospodarcze funkcje bankruta, bez opóźnień i bez zakłóceń. Na tej zasadzie pociągi wciąż jeżdżą, a woda dociera do domów, nawet gdy znikną źle zarządzane firmy, które prowadziły taką działalność. Ale sama dyspozycja nie wystarczy do ochrony podatników.
W 2008 roku z brytyjskiego systemu gwarancyjnego (Financial Services Compensation Scheme) wypłacono 19,9 mld funtów za upadłe instytucje depozytowe, podczas gdy nałożone z tego tytułu opłaty wyniosły ledwie 171 mln funtów. Różnicę sfinansowano bezpośrednio i pośrednio z publicznej kasy. Otóż, jeśli państwo ma płacić, musi mieć pewność, że istnieją aktywa odpowiadające depozytom. Poduszka kapitałowa w wysokości 8 proc. nie wystarcza, o czym przekonują bilansy banków.
Gdy bank upada, właściciele wkładów powinni mieć uprzywilejowaną pozycję. Ale depozyty muszą być zabezpieczone bezpiecznymi aktywami – w praktyce, papierami rządowymi. Detaliści powinni dbać przede wszystkim o klienta. Podstawą nie byłaby maksymalizacja stopy zwrotu, lecz oparte na wzajemnym zaufaniu relacje z klientami.
Reklama