Setki spawaczy, monterów konstrukcji stalowych i operatorów dźwigów stoczniowych czeka w napięciu na pracę – donosi tygodnik „Der Spiegel”.

Wśród nich jest 53-letni Norbert Weidt, który przepracował 36 lat w zakładzie, pamiętając czasy działalności firmy w NRD, gdy budowano statki dla Związku Radzieckiego. Teraz na 85 hektarach panuje bezruch, dźwigi o nośności 600 ton każdy tkwią nieruchomo w powietrzu, a między nimi i halami hula wiatr od morza.
Od czerwca w stoczniach panuje zastój. Tysiące stoczniowców czeka na jakiś sygnał i nie traci nadziei, że nowy rosyjski inwestor Igor Jusufow, który sfinalizował transakcję w końcu sierpnia, wreszcie ruszy z produkcją. - Praca wypełniała mi cały dzień. Teraz trudno pogodzić się z nieróbstwem - przyznaje. Wcześniej pracował tu jego ojciec, a potem i syn.

Stoczniowców rozpierała duma

Stoczniowcy są dumni ze stoczni i możliwości budowy nowoczesnych statków, które zdecydowanie poprawiły się po zjednoczeniu Niemiec w 1990 r. Portfel był pełen zamówień na dwa lata, gdyż stocznie należały do wiodących w świecie. Były wydajne, a personel bardzo dobrze wyszkolony i doświadczony, ponoć najlepszy w całych Niemczech.

Reklama

Robotników rozpierała duma. – Owszem Azjaci budowali statki szybciej i taniej, ale jakość naszych była najwyższa - podkreśla Weidt.

Od kiedy jednak wybuchł kryzys i handel światowy skurczył sie, nikt już nie martwi się o jakość. „Na sznurku” w różnych zakątkach globu stoi dziś uwiązane ok. 10 tys. statków. Armatorzy starają się pozbyć już budowanych. Jednym słowem totalny zastój. Od czerwca niemieckie stocznie nie budują żadnego. Robotnicy są wysyłani na urlopy bądź pracują krócej za mniejsze pieniądze.

Ruskie gruszki na wierzbie

A przecież jeszcze rok temu, poprzedni właściciel, także Rosjanin, Andriej Burłakow zapewniał o zamówieniach na ok. 2,5 mld euro. - Martwimy się, że mamy za mało rąk do pracy – podkreślał. Zamówienia nie nadeszły, natomiast nadszedł kryzys. – Ruski obiecywał nam po prostu gruszki na wierzbie - mówi gniewnie Weidt.

Niemieccy stoczniowcy wiedzą jednak dobrze, że sytuacja zależy nie tylko od właściciela ale i koniunktury na świecie. Ta jest fatalna. Stocznie padają jak muchy. Na pochylniach rdzewieją nieodebrane statki. Klienci nie mają pieniędzy, aby za nie zapłacić. Niektórzy chcą negocjować ceny, inni zrezygnować.

– Pomimo kryzysu nadal chcemy być porządnie opłacani - mówi gniewnie Weidt. Jego zdaniem nacisk klientów na niższe ceny jest nie fair, gdyż różne firmy chcą po prostu podzielić się kosztami budowy z wykonawcą.

Gdzie jest rozsądny inwestor?

Decyzje o kontynuacji istnienia stoczni już dawno przeszły od załogi w ręce właścicieli. W Jusufowie lokalny administrator Marc Odbrecht, minister gospodarki w rządzie landu Brandenburgii Zachodniego Przymorza, widzi rozsądnego inwestora. W końcu wcześniej był ministrem energii i zasiada w radzie dyrektorów największej spółki rosyjskiej Gazprom. Wykupił stocznie w Rostocku i Wismarze za 40,5 mln euro i panuje powszechne przekonanie, że co najmniej utrzyma połowę z 2,5 tys. dotychczas zatrudnionych.

Stoczniowcy darzyli go na początku większym kredytem zaufania niż Burłakowa. Teraz jednak zmieniają zdanie. Zwłaszcza, że jego syn Witalij, który faktycznie podpisywał umowę, zaczął mówić o zmówieniach z Rosji, które zabrzmiały dziwnie podobnie do obiecanek Burłakowa. Wcześniej obaj Rosjanie pojawiali się w stoczni, a Burłakow wskazywał na Jusufowa, jako swego „wiernego przyjaciela i osobistego doradcę”.

Ludzie zaczynają się denerwować

Stoczniowcy, choć to ludzie z północnych Niemiec znani z cierpliwości, zaczynają się denerwować.

- Nikt nie wie, czy pójdziemy wkrótce do pracy. Szanse są ponoć 50 na 50 - mówi Weidt. On i jego koledzy otrzymają w najbliższych miesiącach tylko 75 procent pensji. Dlatego powoli przygotowuje się na najgorsze. Zaczął już kursy obsługi podnośnika widlastego oraz języka angielskiego. - Tak na wszelki wypadek - podkreśla.