Gospodarczym potęgom zagraża deflacja. Konsumenci czekają, aż będą mogli dostać coś za lepszą cenę, no i ceny rzeczywiście będą spadać. A to spowoduje długą stagnację gospodarczą - mówi w rozmowie z Dziennikiem Gazetą Prawną laureat Nagrody Nobla z ekonomii Joseph Stiglitz.

Czy po dobrych wieściach o sytuacji gospodarczej w USA czeka nas szok, czyli druga fala kryzysu?

JOSEPH STIGLITZ*:
Ja bym tego nie nazwał gwałtownym szokiem, tu nie będzie chodziło o załamanie się rynków.
Ale niebezpieczeństwo jeszcze nie minęło?
Reklama
Gospodarczym potęgom raczej zagraża deflacja. Konsumenci czekają, aż będą mogli dostać coś za lepszą cenę, no i ceny rzeczywiście będą spadać. W Ameryce zarobki spadły o 1,9 proc. Ceny w sierpniu wzrosły co prawda o 0,2 proc., ale już średni czynsz zmalał o 0,1 proc. Jest za duża podaż na rynku nieruchomości. Deflacja jest nieunikniona. A to spowoduje długą stagnację gospodarczą, co w następstwie kryzysu może przynieść katastrofalne skutki. Ludzie przestaną wydawać, sądząc, że trzymanie pieniędzy w skarpecie przyniesie im zyski. Tymczasem brak popytu zatrzyma rozwój na wiele lat. A bank centralny nie będzie mógł sterować polityką monetarną, bo nie będzie mógł przecież obniżyć stóp procentowych poniżej zera. W takiej sytuacji żadna instytucja nie da kredytu. W latach 90. przechodziła przez to Japonia.
Co jeszcze nas czeka? Będzie tak źle jak 80 lat temu, kiedy po Wielkim Kryzysie gospodarka przez ponad 20 lat nie mogła odzyskać swojej wartości?
Nie jestem do tego wszystkiego dobrze nastawiony. W obecnej fazie nie osiągnęliśmy jeszcze dna. Rządy niby coś tam robią. Z pewnością więcej niż w latach 30. Obniża się powszechnie stopy procentowe, wtłacza miliony w plany stymulacyjne, ale to jeszcze za mało. Sporo się mówi o tym, że Waszyngton wpompował w gospodarkę ponad 700 mld dol., ponad bilion w wykup toksycznych długów od banków. To niby dużo pieniędzy. Ale tak naprawdę błąd polega na tym, że częścią tego planu – w wypadku USA – były po prostu wielkie cięcia i ulgi podatkowe. No więc w konsekwencji ludzie mają w kieszeni więcej pieniędzy. Tu wracamy do pierwszej kwestii. W obliczu kryzysu, a dalej kiełkującej deflacji ludzie zaczną oszczędzać i nic już nie będzie stymulować gospodarki.



A jak się ma globalny system bankowy rok po doświadczeniu z Lehman Brothers, kiedy upadł kluczowy dla gospodarki bank?
Tu się pojawia pewien absurd. Banki nie chcą pożyczać pieniędzy, wprowadzają politykę wstrzemięźliwości. Pomysł był niby dobry: dać z budżetu pieniądze na uratowanie gigantów po to tylko, żeby mogły normalnie funkcjonować i kredytować inwestycje. A one tego nie robią. Pomysł zawiódł. Podatnik płaci ogromne środki na ożywienie tego systemu, a miliardy dolarów nie dość, że leżą w kasie, to jeszcze idą na premie i wielomilionowe pensje. Człowiek, który to wszystko funduje z własnych podatków, zostaje po prostu ograbiony.
To jak naprawić system bankowy?
Przede wszystkim trzeba postawić na małe i średnie banki, pomagać im, udostępniając środki z planu Paulsona. One będą roztropniej z nich korzystać niż giganci z Wall Street, bo w ich interesie jest finansowanie small biznesu, na co nowojorska finansjera nawet nie chce się oglądać. A dużym bankom, które mimo pomocy nie zdrowieją, należy po prostu pozwolić upadać.
Czyli koniec z koncepcją banków „zbyt wielkich, by upaść”?
Pewnie, że koniec!
Czy w takim razie państwa – nauczone obecnymi doświadczeniami – zbudowały mechanizmy chroniące je przed skutkami kryzysu?
Nie do końca. Chociażby dlatego, że często działały w pojedynkę, same przygotowywały plany stymulujące dla swoich gospodarek. A w nowoczesnym świecie gospodarka to sieć międzynarodowych, globalnych wręcz zależności. Jedna firma pracująca nad jakimś projektem korzysta z zasobów – różnych, od surowca przez możliwości techniczne po know-how – pochodzących z państw trzecich. I tak pieniądze przeznaczone przez jedne rządy służą gospodarce innych państw. To nie jest oczywiście źle, wręcz przeciwnie, ale lepiej byłoby, żeby państwa podjęły wspólny wysiłek i żeby powstał międzynarodowy plan stymulacyjny.



Cała nadzieja w G20?
Teoretycznie oczywiście, bo rzeczywistość dowodzi, że takie szczyty konkretnych rozwiązań nie przynoszą. Obama pod polityczną presją nie doprowadził na razie do uregulowania całego bałaganu, który wnosi Wall Street. Z drugiej strony jest presja Niemiec i Francji, by to załatwić, ale jakoś końca tej drogi nie widać. A Niemcy dodatkowo chciały skończyć z pakietami stymulacyjnymi, co byłoby katastrofą
Dochodzimy do punktu, że wszystko jednak zależy od Ameryki...
Owszem, ale to teraz Ameryka ma problem. Skończyło się tam eldorado importu. Przez lata USA kupowały wszystko na całym świecie, często na obciążony przesadnym ryzykiem kredyt, windując oczywiście ceny. Ale źródełko wyschło. Ameryka już więcej nie kupi, przynajmniej nie w takiej skali i tempie jak dotychczas. Skoro nie da się pobudzić światowej gospodarki amerykańską konsumpcją, to trzeba jakoś wesprzeć tych, którzy na tym stracą, czyli eksporterów. Państwa z silnym eksportem powinny stworzyć plany stymulujące dla zrekompensowania strat. Idealnym rozwiązaniem byłoby, gdyby kraje z nadwyżką w handlu zagranicznym oddawały część zysków do MFW. A z tych środków można by stymulować gospodarkę w krajach, które tego potrzebują.
A tymczasem zdaje się zwyciężać protekcjonizm. Nicolas Sarkozy chce przede wszystkim zadbać o francuską motoryzację. Takich przykładów można by znaleźć mnóstwo, nie tylko w Europie.
No właśnie. Obawiam się, że jakieś podskórne mechanizmy protekcyjne, niewidoczne na pierwszy rzut oka cła albo dopłaty do przemysłu mogą spowodować jeszcze większy kryzys.
*Joseph Eugene Stiglitz, ekonomista amerykański, laureat Nagrody Nobla 2001