ROZMOWA
JĘDRZEJ BIELECKI:
Czy strefa euro może się rozpaść?
JACQUES ATTALI*:
Reklama
Na razie jeszcze nie. Co prawda kurs wspólnej waluty wobec dolara systematycznie słabnie, ale na razie to bardzo dobra wiadomość dla Europy. Jej gospodarka staje się dzięki temu coraz bardziej konkurencyjna. Jednak aby euro na dłuższą metę pozostało stabilną walutą, Unia musi odzyskać kontrolę nad własnym zadłużeniem. Bruksela powinna mieć wpływ na stan finansów wszystkich państw unii walutowej. A tego nie osiągnie się bez trzech rzeczy: wspólnego budżetu europejskiego, wspólnej polityki podatkowej oraz europejskiej agencji skarbowej zdolnej emitować obligacje.
Budżet to jednak podstawowa prerogatywa każdego państwa. Czy chce pan powiedzieć, że bez budowy federalnej Europy nie da się uratować euro?
Tak, wspólny budżet jest absolutnie niezbędny. Jego zaczątki już zresztą mamy, to pula pieniędzy, którą zarządza Komisja Europejska. Tyle że jest ona dziś bardzo mała, trzeba ją zwielokrotnić. Komisja Europejska musi także uzyskać możliwość zaciągania kredytów na wielką skalę. Obecnie może ona co prawda brać pożyczki, ale bardzo małe, proporcjonalnie do budżetu, który stanowi zabezpieczenie dla zaciągniętych kredytów. Europa musi zacząć emitować obligacje skarbowe, tak samo, jak to robią Stany Zjednoczone.
Dziś budżet Unii Europejskiej to zaledwie 1 procent dochodu narodowego Wspólnoty. Do jakich rozmiarów powinien urosnąć, aby euro stało się wiarygodne?
Starczyłoby 10 procent. Bruksela przejęłaby wtedy zasadniczą część długu państw członkowskich. Nie miałaby kłopotów z udźwignięciem takiego ciężaru, bo dziś jej konto jest czyste, nie ma żadnych obciążeń. Za to uwolnione od długu kraje strefy euro mogłyby wreszcie zacząć dynamicznie się rozwijać.
Czy taki scenariusz jest jednak realny? Niemcy, Francja i inne największe kraje Unii zastanawiają się dziesięć razy, zanim przekażą do budżetu Brukseli każde dodatkowe euro. Od czasów rewolucji francuskiej kontrola budżetu przez parlament to podstawa suwerenności narodowej. Żadne państwo w Europie z takiego prawa nie zrezygnuje.
Nie można mieć jednocześnie ciastka i zjeść ciastko. Nie można zachować własnego budżetu, robić z nim masę głupot, a potem oczekiwać, że inni zapłacą rachunek. Euro jest dziś rodzajem ogromnej finansowej polisy. Ale nikt nie chce za nią płacić i zgodzić się na europejskie podatki.
Co się stanie, jeśli europejscy przywódcy nie zdecydują się na radykalną zmianę?
Od kiedy 11 lat temu powołano euro, stale powtarzam: ta waluta nie przetrwa, jeśli nie zostanie powołane europejskie ministerstwo finansów. W Polsce powinniście dobrze to pamiętać: w historii mieliśmy już wiele walut międzynarodowych, które znikały w momencie, gdy kraje, które się nimi posługiwały, stawały się niezależne. To historia rubla transferowego po upadku Związku Radzieckiego i RWGP czy dinara po rozpadzie Jugosławii. Dziś euro staje przed taką samą groźbą. Bez silnej europejskiej struktury politycznej wspólna waluta też nie wytrzyma próby czasu.
Dziś w Unii tylko dwóch polityków wie, co trzeba robić: prezes Europejskiego Banku Centralnego Jean-Claude Trichet oraz premier Luksemburga, a zarazem przewodniczący eurogrupy (spotkania ministrów finansów strefy euro – red.) Jean-Claude Juncker. Ale to nie oni rozdają karty, ich wpływy są za małe.
Jak długo przetrwa euro bez radykalnych zmian struktury Unii?
Cztery do pięciu lat. Ale aby utrzymać minimalne zaufanie rynków finansowych, reformy trzeba zacząć od razu.
Czy sygnałem końca euro będzie bankructwo Grecji?
Nie. Grecja tak czy inaczej ogłosi niewypłacalność, najprawdopodobniej za dwa lub trzy lata. W 2013 lub 2014 roku, kiedy wyczerpie się fundusz 110 miliardów euro uruchomiony przez państwa strefy euro, Grecy będą znów musieli finansować swój dług na rynkach. I wtedy okaże się, że nie są w stanie spłacać rat. Wystąpią do wierzycieli o rozłożenie spłaty długów. Samo w sobie to jeszcze nic groźnego, ale to będzie ostatni sygnał na przeprowadzenie radykalnych zmian. To wszystko może jeszcze dobrze się skończyć, a kłopoty Grecji mogą się okazać zbawienne. Osłabią euro i uświadomią ludziom konieczność budowy federalnych struktur europejskich.
Kanclerz Merkel ostrzega jednak, że w tym kryzysie nie chodzi już tylko o zachowanie euro, ale wręcz o przyszłość samej Unii Europejskiej. Nie przesadza?
Nie, ona ma rację, ale powinna sama wyciągnąć wnioski z tego, co deklaruje. Europie potrzeba więcej, a nie mniej integracji. W interesie Niemiec, bardziej niż jakiegokolwiek innego kraju w Europie, taka dalsza integracja jest potrzebna. Zaczynając od tego, że na bankructwie Grecji czy Hiszpanii banki niemieckie stracą najwięcej, bo to one kupiły wyjątkowo dużo obligacji tych krajów.
Dlaczego rozpad euro miałby oznaczać koniec samej Unii?
Bo Unię można porównać do roweru, który nie upada tak długo, jak długo toczy się do przodu. A każdy kolejny etap integracji był niezbędnym warunkiem utrzymania poprzedniego. W 1984 roku utworzyliśmy jednolity rynek, bo okazało się, że sama swoboda wymiany handlu nie wystarcza dla zachowania stabilności Wspólnoty. Z kolei w 1991 roku postanowiono stworzyć euro, bo okazało się, że wspólny rynek nie może funkcjonować bez wspólnej waluty. I dziś też musimy przejść do następnego etapu: wspólna waluta nie utrzyma się bez wspólnego budżetu.
Grozi nam więc cofnięcie się do stanu sprzed początku integracji?
Absolutnie, powrót do Europy po II wojnie światowej. Nie będzie nawet wolnego handlu, nikt w Europie nie może pozwolić sobie na takie ryzyko.
Czy jednak alternatywą dla budowy federalnych struktur i wspólnego budżetu nie jest powołanie mniejszej, ale za to bardziej zwartej strefy euro wokół Niemiec? Takiej unii odpowiedzialnych krajów z północy Europy, w której nie byłoby miejsca dla „Clubu Med” z południa.
Nie wierzę w taki scenariusz. Niemcy same przeżywają wiele trudności. Angela Merkel już wkrótce przekona się, że potrzebuje wsparcia innych krajów Unii. Przecież od 10 lat niemiecki dochód narodowy rośnie wolniej niż gospodarka Francji.
Jednak utworzenie europejskiego budżetu może zablokować Wielka Brytania. Premier David Cameron jasno oświadczył, że nie zgodzi się na przekazanie jakichkolwiek nowych kompetencji Brukseli. A przecież tak duża zmiana będzie wymagała jednomyślnego poparcia wszystkich krajów Unii i zmiany traktatu lizbońskiego.
Wszystkie sukcesy Unii osiągnęliśmy bez Wielkiej Brytanii. Dopiero post factum dołączała się ona do reszty państw i tym razem będzie podobnie. Wszystko rozegra się w trójkącie Francja – Niemcy – Polska. To są dziś prawdziwe potęgi Europy. To one mogą wystąpić z oddolną inicjatywą, tak jak choćby było ze strefą Schengen. Do tego zmiana traktatu nie jest potrzebna.
Na razie przywódcy Unii wybrali jednak inną drogę niż budowę europejskiego państwa federalnego. Utworzyli bezprecedensowy, wart 750 miliardów euro, fundusz stabilizacyjny. Czy ta strategia ma szanse na sukces?
Zacytuję Churchilla: „Mieli wybór między utratą honoru a wojną. I wybrali utratę honoru. A i tak będą mieli wojnę”. Wybrali utratę honoru, bo kontrolę nad programem ratunkowym przejął Międzynarodowy Fundusz Walutowy, czyli Amerykanie. Postawili więc na strategię, która niszczy tożsamość europejską. A i tak to Europejczycy zapłacą za większość kosztów porażki. Plan, jaki uzgodniono, jest bowiem zupełnie niewiarygodny. Grecy nie udźwigną obciążeń, jakie na nich narzucono. A w dodatku nie wymuszono na nich oszczędności tam, gdzie rzeczywiście mogliby zacisnąć pasa: w wydatkach na obronę. Nic dziwnego, że rynki finansowe nie wierzą, że grecką gospodarkę da się odbudować. I mają takie wątpliwości wobec innych zadłużonych państw: Portugalii, Hiszpanii, nawet Wielkiej Brytanii. Kryzys dopiero się zaczął, będziemy jeszcze świadkami wielu ataków spekulacyjnych. Nic nie zostało rozwiązane. Niestety, wszystko jest jeszcze przed nami.
*Jacques Attali, francuski ekonomista, historyk, publicysta, w latach 1981 – 1991 doradca prezydenta Francji Francois Mitterranda. W kwietniu 1991 r. został pierwszym prezesem Europejskiego Banku Odbudowy i Rozwoju. Autor książek, m.in. „Słownika XXI wieku”, „Pascala”, „Krótkiej historii przyszłości”
ikona lupy />
Mieszkańcy Brukseli świętują wprowadzenie euro w 12 krajach UE, 1 stycznia 2002 r. Fot. Reuters/Forum / DGP