A to właśnie od ich losu zależy przyszłość nie tylko amerykańskiego rynku mieszkaniowego, ale wręcz finansowa wiarygodność największej gospodarki świata.
– Nie mamy na razie pojęcia, co z nimi zrobić. Wiemy tylko, że nie da się wrócić do tego, co było przed kryzysem – mówił z rozbrajającą szczerością amerykański sekretarz skarbu Timothy Geithner, otwierając w ubiegły wtorek w Białym Domu obrady kilkusetosobowego panelu ekspertów, który ma znaleźć odpowiedź na pytanie, jak postawić na nogi amerykański rynek mieszkaniowy, tradycyjnie będący kołem zamachowym tamtejszej gospodarki.

Bilion dolarów pomocy

Fannie i Freddie kosztują amerykańskiego podatnika krocie. Od lata 2008 roku, gdy administracja George’a W. Busha podjęła decyzję o przejęciu ich długów, skarb państwa wpompował w przedsięwzięcie już ok. 150 mld dol., czyli więcej niż w jakąkolwiek inną wyratowaną na fali ostatniego kryzysu firmę z AIG, General Motors czy Citigroup na czele. Na dodatek już dziś wiadomo, że ta suma nie wystarczy. W pierwszym kwartale feralne firmy przyniosły stratę rzędu 18 mld dol., w drugim kolejnych 6 mld. Według ostrożnych wyliczeń ekspertów amerykańskiego Kongresu Freddie i Fannie będą w ciągu kilku najbliższych lat potrzebowały jeszcze przynajmniej 389 mld, by nie załamać się pod ciężarem własnych długów. Analitycy Barclays Capital mówią nawet o 500 mld, a agencja ratingowa Egan Jones z Pennsylwanii (która szczyci się, że jako jedyna zawczasu przestrzegła swoich klientów przed implozją Enronu w 2001 roku), twierdzi, że Freddie i Fannie pochłoną nawet bilion dolarów publicznych pieniędzy.
Reklama
Czy nie lepiej pozwolić działać prawom rynku i pozwolić Fannie i Freddiemu zbankrutować? – Z ekonomicznego punktu widzenia takie rozwiązanie byłoby pewnie najrozsądniejsze. Politycznie nikt w Ameryce się na to jednak dziś nie odważy – mówi nam James R. Barth, ekonomista z Auburn University i jeden z najbardziej cenionych w USA specjalistów od bankowości mieszkaniowej.
Fannie i Freddie gwarantują ok. 90 proc. amerykańskich kredytów hipotecznych na astronomiczną sumę 5 bln dol. W tej sytuacji przyznanie się, że w większości są to kredyty niemożliwe do ściągnięcia, groziłoby zawaleniem całego rynku mieszkaniowego za oceanem. I nie chodzi już tylko o niepokoje społeczne związane z kolejną falą utraty niespłaconych domów przez miliony Amerykanów. Upadek Freddiego i Fannie miałby katastrofalne reperkusje międzynarodowe, bo wśród ich wierzycieli są inwestorzy z Chin, Japonii i Rosji.
– Potęga tego kraju przez dziesięciolecia polegała przecież na tym, że cały świat uważał USA za najbezpieczniejsze miejsce dla swoich pieniędzy. Jeśli pozwolimy upaść Fannie i Freddiemu, będzie to się równało częściowemu bankructwu naszej gospodarki – uważa ekonomista z Yale Robert Shiller.
Wszystkiemu winien węzeł gordyjski zaplątany jeszcze w czasie wielkiego kryzysu lat 30., gdy administracja Franklina Delano Roosevelta powołała do życia Federal National Mortgage Association (której drętwy skrót FNMA pragmatyczni Amerykanie szybko przechrzcili na dźwięczne „Fannie Mae”). Celem było rozruszanie rynku nieruchomości, który w związku z kryzysem stanął niemal zupełnie i ciągnął w dół całą gospodarkę. Korzystając z preferencyjnej linii kredytowej ministerstwa skarbu, Fannie gwarantowała pożyczki hipoteczne udzielane zwykłym Amerykanom przez lokalne banki. Wstrzyknięcie pieniędzy w system podziałało, a rynek mieszkaniowy ruszył z kopyta. Przez kilka następnych dekad liczba Amerykanów, którzy mogli sobie pozwolić na własny dom, stale rosła. Na dodatek sama Fannie przynosiła zyski, pożyczając tanio na rynkach międzynarodowych. Kapitał płynął, bo było jasne, że firma jest własnością rządu amerykańskiego supermocarstwa. Sytuacja zaczęła się komplikować, gdy w 1968 r. w związku z problemami budżetowymi wywołanymi wojną wietnamską prezydent Lyndon B. Johnson zdecydował się na podział i prywatyzację Fannie Mae, z którego w 1970 roku wypączkował zajmujący się dokładnie tym samym Federal Home Loan Mortgage Corporation (w skrócie Freddie Mac). Administracja wiedziała jednak, że nie może do końca przeciąć pępowiny łączącej obie firmy z Białym Domem. Tak powstała karkołomna konstrukcja publicznie sponsorowanego przedsiębiorstwa prywatnego. Hybrydy stały się niezależnie zarządzanymi spółkami odpowiedzialnymi przede wszystkim przed akcjonariuszami, korzystały jednak z wielu państwowych przywilejów: nie musiały płacić podatku dochodowego, nie musiały informować o stanie swoich ksiąg, a co najważniejsze, cieszyły się niepisaną gwarancją rządu USA na wypadek bankructwa. W zamian Freddie i Fannie miały podtrzymywać boom mieszkaniowy, który od początku lat 90. urósł niemal do roli nowego amerykańskiego snu. W to, że każdy Amerykanin musi mieć (przynajmniej jeden) własny dom, równie mocno wierzył demokrata Bill Clinton jak jego republikański następca George W. Bush.

>>> Zobacz też: Jaka była rola Fannie Mae i Freddie Mac w kryzysie finansowym

Domek z kart

Na efekty nie trzeba było długo czekać. Czkawką zaczął odbijać się na przykład brak finansowej przejrzystości. W 2003 roku władze Freddie Mac zostały przyłapane na zatajeniu prawie 5 mld dol. dochodu, a w 2006 wyszło na jaw, że firma przekazywała nielegalne dotacje na kampanie wyborcze republikańskich kandydatów do Kongresu. W tym samym roku rozpoczęło się śledztwo przeciwko trójce dyrektorów Fannie Mae (tym razem z demokratycznego nadania), którzy mieli czerpać osobiste korzyści z prowadzonych w imieniu firmy transakcji.
Jednak najgorsze miało dopiero nadejść wraz z pęknięciem bańki na amerykańskim rynku nieruchomości. Ceny domów zaczęły spadać w lipcu 2006 roku (dziś są niższe średnio o 25 proc.), co pociągnęło za sobą panikę na rynku kredytów hipotecznych. Już pod koniec 2007 roku Freddie i Fannie zaczęły sygnalizować, że nie są w stanie spłacać zobowiązań. 7 września 2008 roku administracja Busha podjęła bezprecedensową decyzję o przejęciu długów firmy przez rząd. W jednej chwili funkcjonująca przez 70 lat niezwykle wygodna dla Waszyngtonu konstrukcja „nieformalnej gwarancji rządowej” runęła niczym domek z kart.
– Zarówno analitycy, jak i polityczny establishment są zgodni, że nacjonalizacja Freddiego i Fannie to tylko rozwiązanie przejściowe, które nie może trwać wiecznie – podkreśla James R. Barth z Auburn University. Pomysłów – co dalej – jest kilka, ale żaden nie wydaje się być rozwiązaniem idealnym.

>>> Polecamy: Nacjonalizacja hipotek w USA sposobem na kryzys w branży

Koniec amerykańskiego snu

Administracja Obamy rozważa na przykład podzielenie Freddiego i Fannie na dobry i zły bank. Jeden miałby nadal gwarantować kredyty mieszkaniowe Amerykanów, drugi zająłby się spłaceniem długów. Projekt jest kosztowny – według analizy Credit Suisse na dzień dobry rząd musiałby wyłożyć 300 mld dol. Ten scenariusz nie zmienia jednak samej filozofii, która doprowadziła do obecnej katastrofy: Freddie i Fannie nadal skupowałyby kredyty hipoteczne, rzucając na szalę gwarancje, że w razie kłopotów władze pospieszą z nowymi pieniędzmi. Z kolei republikańska opozycja lansuje pomysł pełnej prywatyzacji Fannie i Freddiego albo przynajmniej stworzenia im konkurenta działającego na rynkowych zasadach. Słabym punktem tego planu jest zagrożenie, że sprywatyzowane instytucje w niczym nie będą różniły się od zwyczajnego banku działającego na rynku kredytów hipotecznych i przestaną spełniać swoją misję udostępniania Amerykanom mieszkań, na które ich stać.
Niewykluczone jednak, że po rozważeniu wszystkich opcji amerykańskie władze będą musiały przyznać się do bezradności. – Może czas powiedzieć sobie, że nie każdego Amerykanina stać na dom. Wszystkim, którzy sądzą inaczej, radzę uważniej przeczytać klasyczną „The Epic of America” legendarnego historyka Jamesa Trustlowa Adamsa, który ukuł w niej pojęcie „amerykański sen”. Nie ma tam mowy o tym, że Amerykanin do bycia pełnym Amerykaninem potrzebuje posiadania domu. Wbrew temu, co przez lata powtarzali nam politycy i agenci nieruchomości – pisze na swoim blogu publicystka ekonomiczna magazynu „Time” Barbara Kiviat.
Richard Syron (Freddie Mac), Daniel Mudd (Fannie Mae), Leland Brendsel (Freddie Mac) i Franklin Raines (Fannie Mae). Byli szefowie składają zeznania na Kapitolu w 2008 r.