Krzysztof Chrzanowski nie ma w sobie nic z szalonego naukowca, choć projekt, na jaki porwał się dekadę temu, był absolutnie szalony. Nikt nie wierzył, że w Polsce można produkować wysokiej klasy sprzęt optoelektroniczny, jaki oferują tylko trzy ośrodki na świecie. Budować aparaturę sprawdzającą jakość kamer i to w kraju, w którym nie istnieje tego rodzaju przemysł? Polacy są dobrzy w produkcji drewnianych palet – śmiali się światowi konkurenci w nowoczesnych laboratoriach. Sam Chrzanowski chwilami powątpiewał w sukces, ale nie zrezygnował. Jego upór spowodował, że mamy w Polsce prawdziwą firmę high-tech, która rywalizuje z najlepszymi. To Inframet.
Gdyby nie ten projekt, profesor Chrzanowski nadal spędzałby całe dnie w laboratoriach Wojskowej Akademii Technicznej, swojej macierzystej uczelni, dokonywał kolejnych eksperymentów z soczewkami w podczerwieni, a potem wyniki badań przelewał na papier i zamieszczał w naukowych magazynach o znikomym czytelnictwie. Punkty zdobyte dzięki tym publikacjom podnosiłyby jego zawodowa rangę, zwiększałyby szanse na atrakcyjne granty i... nic więcej.
Pierwsza myśl o tym, że wyniki badań można wykorzystać w praktyce, przyszła mu do głowy w Korei Południowej, gdzie pojechał na staż. Był rok 1997 r. Chrzanowski dołączył do grupy miejscowych doktorantów, którzy pracowali nad budową kamery termowizyjnej. Polski naukowiec zachwyca się pracowitością, dyscypliną, wielkim zaangażowaniem Koreańczyków, widzi jednak, że jego nowi koledzy wcale nie są mądrzejsi ani nie dysponują oszałamiającymi budżetami. A mimo to po dwóch latach konstruują prototyp kamery, której Polacy nie byli w stanie stworzyć przez trzy dekady (pierwsze krajowe prototypy pojawiają się w latach 70., ostateczny produkt zaledwie pięć lat temu). W zapyziałych kamienicach w Seulu widzi grupki naukowców, którzy dłubią śrubokrętami w podzespołach, a po kilku latach otwierają międzynarodowe filie swoich firm. I na dodatek są niesamowicie dumni z tego, kim są, i wierzą w swoje możliwości.
Gdy Chrzanowski wraca do Warszawy i widzi, że jego kolejne odkrycia zaczyna pokrywać kurz, popada we frustrację. Wciąż jest obiecującym naukowcem, młodym, nie ma jeszcze czterdziestki, wciąż dostaje na uczelni i z rozmaitych komitetów atrakcyjne granty, ale nadal nie może się niczym realnym pochwalić. Żadnych praktycznych osiągnięć. Jak każdy polski naukowiec jest rozliczany wyłącznie z teoretycznych rozważań, a on chce czegoś więcej.
Reklama

Drogie zabawki

Nie ma wielkich pieniędzy, więc nie myśli nawet o towarze masowym, który wymaga wielkich środków. Stawia na produkt niszowy, którego wytworzenie nie jest szczególnie kosztowne, ale za to jego konstrukcja wymaga specjalistycznej wiedzy. Stawia na aparaturę pomiarową do kamer termowizyjnych, czyli sprzęt, który ocenia m.in. jakość obrazu, czułość, rozdzielczość.
To drogie zabawki – w 2002 r. jeden egzemplarz kosztuje nawet pół miliona złotych. Odbiorcami są głównie armia i służby graniczne, więc rynek zbytu w kraju wygląda marnie: rocznie może sprzedać zaledwie jedną, dwie sztuki. Krajowe firmy optyczne, do których Chrzanowski zgłasza się z pomysłem, nie są zainteresowane. Albo też w ogóle nie wierzą, że Polak może taką aparaturę stworzyć, skoro na świecie produkują ją tylko trzy kraje z wyjątkowo rozwiniętą techniką w tej dziedzinie: USA, Francja i Izrael. Reorganizacja na WAT mobilizuje Chrzanowskiego do zmian: choć pozostaje na uczelni, to zdejmuje mundur, odchodzi z wojska i zakłada Inframet.
– Reakcje otoczenia są albo negatywne, albo bardzo negatywne – wspomina z rozgoryczeniem, bo dobrze wie, że na Zachodzie przedsiębiorczość naukowców jest doświadczeniem nobilitującym (nie dość, że profesor, to jeszcze założył firmę, która nie zbankrutowała). – Znajomi mówią, że profesorowi nie wypada zajmować się biznesem, bo to zbyt prymitywne. Inni radzą, żebym chociaż zarejestrował firmę na żonę lub dalszą rodzinę. Są też tacy, którzy liczą, że wyrzucą mnie z uczelni.
Gdy przychodzi pierwsze zamówienie (od znajomych Koreańczyków, na jeden system pomiarowy wart 30 tys. euro) i okazuje się, że pudełko Chrzanowskiego działa i jest dobrej jakości, profesor nie słyszy pochwał. Dostaje za to pierwsze ciosy w plecy w postaci zjadliwych recenzji do wniosków o kolejne granty. Efekt negatywnych recenzji jest wymierny – kończą się pieniądze, rozpada zespół współpracowników. Profesor nie odchodzi jednak z uczelni, pracuje na niej do dziś, m.in. realizując badania, jakie jego firma zleca WAT. Wszystko dzięki wsparciu szefa instytutu, który wie, że tak to działa na całym świecie.
Pierwsze lata są bardzo ciężkie – profesor zaczyna się bać, że porwał się z motyką na słońce. Jeździ po świecie, szuka kontrahentów, oferuje konkurencyjne ceny, ale nie dostaje żadnych poważnych zamówień. Potencjalni nabywcy wolą zapłacić trzy razy więcej za produkt renomowanej firmy, niż ryzykować. – Nikt nie przypuszcza, że w Polsce można wyprodukować sprzęt zaawansowany technologicznie, bo kojarzymy się głównie z tanią siłą roboczą – opowiada szef Inframetu.

Elementy improwizacji

W poczynaniach Chrzanowskiego nie brakuje improwizacji. Gdy przyjeżdżają Niemcy, by na własne oczy zobaczyć produkty Polaka, Inframet nie ma jeszcze własnej siedziby. Chrzanowski przybija więc tabliczkę z nazwą firmy na drzwiach swego mieszkania w bloku na wojskowym osiedlu i zaraz po wizycie ją zdejmuje. Dziś pociesza się, że goście pewnie nie zwrócili nawet na to uwagi, byli wystarczająco oszołomieni podróżą po polskich drogach, która trwała trzy razy dłużej, niż sobie wyliczyli. Kupili wtedy pierwszy produkt, ale – jak potem wyszło na jaw – nie chcieli się z tym afiszować. Gdy aparat wrócił do naprawy, okazało się, że ma zerwane polskie logo i przyklejone nowe, niemieckie.
Interes więc niby się kręci (kilka sztuk kupują Francuzi, jedną Czesi, po aparaty przyjeżdżają Turcy), ale Chrzanowski widzi, że nie zawojuje ani rynku europejskiego, ani amerykańskiego. Rusza więc do Azji, choć zdaje sobie sprawę z ryzyka, zwłaszcza na rynku chińskim. Gdy wraca do niego pierwszy sprzedany w Chinach aparat, okazuje się, że klienci rozmontowali skrzynkę, rozłożyli aparat na części, ale nie dali rady go już złożyć. Odbiorca mówi mu zresztą wtedy zupełnie szczerze: – To dla nas zbyt pracochłonne, żeby zacząć produkcję na masową skalę, ale dystrybucją możemy się zająć.
Do dziś tylko w Chinach sprzedaje rocznie sprzęt wart milion – dwa miliony złotych. To daje impuls do dalszych działań. Profesor jeździ po Azji i szuka kolejnych rynków zbytu. Ma sporo szczęścia, Azjaci wierzą w możliwości Chrzanowskiego bardziej niż on sam. – Wybaczali mi niedociągnięcia i wierzyli, że dotrzymam słowa i dostarczę sprawną aparaturę – opowiada profesor. Tak przełamuje złą passę i zdobywa kolejny rynek. W kraju doskonali sprzęt i rozszerza produkcję. W rezultacie, gdy konkurenci specjalizują się w jednym, góra dwóch produktach, on przygotowuje całą gamę aparatów pomiarowych do różnych optoelektronicznych sprzętów: kamer, noktowizorów, dalmierzy laserowych. Do oferty dołącza symulatory komputerowe. Dzięki temu Inframet może być konkurencyjny – jako jeden dostawca oferuje bogaty asortyment, co pozwala obniżyć cenę.

Walka o pieniądze

Dziś pozycja firmy jest już stabilna, marka przebiła się na świecie, lista referencyjna liczy kilkadziesiąt firm z ponad trzydziestu krajów. Roczny przychód jest na poziomie 5 mln zł, firma zatrudnia 16 osób. Chrzanowski nie czuje się jednak ani bogaty, ani spełniony. Co prawda zamienia szare wojskowe bloki na jednorodzinny domek, którego połowę przeznacza na pokoje reprezentacyjne dla klientów, ale nadal jeździ pięcioletnią skodą. Jego główna idea to minimalizacja kosztów i odkładanie zysków, by wybudować profesjonalne laboratorium. Sama produkcja, dziś rozrzucona po podwarszawskich warsztatach, nie jest kosztowna – to zaledwie 10 – 15 proc. ceny aparatu. Dużo kosztowniejsze są nieustanne badania, bo co dwa – trzy lata pojawia się nowa generacja sprzętu.
– Pokazałem, że można się przebić i utrzymać, ale jest to bardzo trudne – przyznaje profesor. Marzy, by wzorem wysoko rozwiniętych państw mógł liczyć na wsparcie z pieniędzy publicznych. Stara się o nie w różnych instytucjach, ale z mizernym skutkiem. Inframet wsparły dotąd dwa miliony złotych rozłożone na trzy lata na dofinansowanie badań naukowych nad produktami najnowszej generacji. Nie czuje się jednak dłużnikiem, bo z tych dwóch milionów, mówi profesor, spora część wróciła już do budżetu w postaci podatków.
– Nie jeden raz przeklinałem to, co robię, i marzyłem o powrocie do stabilnego życia naukowca. Znienawidziłem wyjazdy, w których spędzałem po kilka tygodni. Zapomniałem, co to urlop. Stresowałem się, czy sprzęt po długiej podróży nie zawiedzie podczas prezentacji, czy kontrahent zapłaci. Synowie śmieją się ze mnie, że za dużo pracuję – mówi Chrzanowski. – No, ale za to tworzę produkty światowej jakości. Teraz wiem, po co żyję.