Spór o Libię przeciwstawił gorące głowy zajęczym sercom. Liderami gorących głów są prezydent Francji Nicolas Sarkozy i premier Wielkiej Brytanii David Cameron. Naczelną ofermą zaś prezydent Stanów Zjednoczonych Barack Obama, wspierany przez kanclerz Niemiec Angelę Merkel.
Decyzja Obamy o zmianie stron i rzuceniu amerykańskiego potencjału do walki zmieniła równowagę sił na rzecz gorących głów i doprowadziła do rezolucji ONZ otwierającej drogę do wojny. Ale podział na ofermy i gorące głowy wciąż ma znaczenie. To początek, a nie koniec zachodniej interwencji w Libii. Ponieważ Bliski Wschód pogrąża się w chaosie, dalsze decyzje są nieuniknione. Charakterologiczne różnice pomiędzy zachodnimi przywódcami nadal będę odgrywać kluczową rolę.
Gorące głowy, takie jak Sarkozy, kierują się emocjami i przeczuciami. Wolą krótkie, jasne oświadczenia w rodzaju: „to nie przejdzie” i „coś trzeba z tym zrobić”. Bohaterem wielu gorących głów jest Winston Churchill. Prezydent George W. Bush umieścił popiersie Churchilla w Gabinecie Owalnym. Obama kazał je stamtąd usunąć.
Ofermy wolą stawianie pytań od wygłaszania deklaracji. Pytają: „jak to się skończy” i „jaki precedens w ten sposób ustalimy”. Ich bohaterami zdają się być Kasandry ostrzegające przed zaangażowaniem militarnym, które kończy się źle – ludzie, którzy nie wiwatowali w 1914 roku i ostrzegali przed coraz większym zaangażowaniem w Wietnamie.
Reklama
Barack Obama jest urodzonym ofermą. Wiele miesięcy zajęła mu zmiana polityki w Afganistanie, a to, co w końcu ogłosił, było kompromisem – więcej żołnierzy teraz, ale szybsze wycofanie później. Jego telewizyjne wystąpienie do Amerykanów w sprawie działań w Libii było ostrożne i mało spektakularne. Prezydent poświęcił tyle samo czasu na podkreślanie tego, czego USA nie zrobią (działania lądowe), co celom misji.
Wahanie nie zawsze musi być rzeczą złą. Rozterki mają w amerykańskiej polityce zagranicznej długą i chlubną tradycję. Amerykanie czekali do 1917 roku z zaangażowaniem się w I wojnę światową i do Pearl Harbor z wejściem w drugą.
Obama także ma dobre powody, by zwlekać z zaangażowaniem w ten konkretny konflikt. W kampanii prezentował się jako człowiek, który wyprowadzi USA z Iraku, a nie wprowadzi Ameryki do Libii. Amerykańskie wojska są mocno zaangażowane w Afganistanie i nie wyszły całkowicie z Iraku. Prezydent wie, że Francja i Wielka Brytania są zdolne rozpocząć walkę z Muammarem Kaddafim, ale mogą nie być w stanie jej zakończyć. Rozumie, że poparcie ze strony Ligi Arabskiej jest kruche. Zdaje sobie również sprawę, że wprawdzie niektóre państwa europejskie naciskają na działania w Libii, ale jednocześnie chcą zmniejszyć swoje zaangażowanie w Afganistanie.
Klasyczne pytania oferm: „jak to się skończy?” i „jaki precedens ustanowimy?”, pozostają jak najbardziej zasadne w sprawie Libii. Co się stanie, jeżeli pułkownik Kaddafi się utrzyma albo konflikt utknie w martwym punkcie, dzieląc kraj na pół? Czy Zachód nie będzie wtedy musiał pomyśleć o wprowadzeniu tam sił lądowych lub na wiele lat ustanowić strefy zakazu lotów?
Rewolta w Libii jest częścią szerszego sprzeciwu wobec dyktatorskich rządów na całym Bliskim Wschodzie. W Syrii zaczęły się demonstracje przeciwko reżimowi Assada. Co się stanie, jeżeli za dwa tygodnie Syryjczycy zaczną strzelać do ludzi na ulicach? Czy tam też powinniśmy interweniować?
Sytuacja w Arabii Saudyjskiej, Jemenie i Bahrajnie rodzi kolejną zagwozdkę. Saudyjczycy poparli interwencję w Libii w celu pomocy powstańcom, a jednocześnie wysłali wojska do Bahrajnu, by stłumić rebelię. Co by złego nie mówić o rodzinach królewskich w Arabii Saudyjskiej i Bahrajnie, nie są to dyktatorzy w stylu Kaddafiego. Ale rządy w Bahrajnie i Jemenie także biły i zabijały demonstrantów. Czy odpowiedzialność za ochronę ze strony ONZ rozciąga się również na obywateli sojuszników Zachodu?
Wszystko to ważne pytania. Jednak problem z chwiejnym stylem rządzenia polega na tym, że jeżeli zbyt długo odpowiadasz na ważne pytania, decyzja jest niekiedy podejmowana za ciebie. Takie zagrożenie pojawiło się w Libii, gdy siły pułkownika Kaddafiego podchodziły pod Bengazi.
Przy wszystkich usprawiedliwionych rozterkach w sprawie konfliktu libijskiego warto pamiętać o potencjalnych zyskach. Pierwszy cel ma naturę humanitarną. Reżim Kaddafiego jest niezwykle brutalny i weźmie straszliwy odwet na ludziach i miastach, które stanęły po stronie rebelii.
Jeżeli sprawy pójdą dobrze, interwencja w Libii może również pomóc w odwróceniu reakcyjnego trendu na Bliskim Wschodzie. Demokratyczny Bliski Wschód pozostaje w długoterminowym interesie jego obywateli i reszty świata. Jeżeli pułkownik Kaddafi się utrzyma, w przeciwieństwie do sąsiednich przywódców w Egipcie i Tunezji, do despotów w Iranie, Syrii i Arabii Saudyjskiej zostanie wysłany czytelny przekaz – przemoc popłaca, kompromis jest dla frajerów.
Z tego powodu, skoro decyzja o interwencji została podjęta, ważne, by cała ta historia zakończyła się upadkiem pułkownika Kaddafiego. Tu nie można się wahać.