Podczas ubiegłotygodniowej konferencji prasowej Immelt ogłosił z dumą, że jego firma zarobiła w pierwszym kwartale 2011 roku 3,4 mld dol., czyli o 80 proc. więcej niż w tym samym okresie zeszłego roku. – To dowód, że GE wychodzi z recesji jako silny i konkurencyjny gracz – powiedział szef firmy założonej jeszcze pod koniec XIX wieku przez legendarnego wynalazcę Thomasa Edisona. Zatrudniający na całym świecie prawie 300 tys. osób konglomerat zawdzięcza rewelacyjny wynik zwłaszcza udanym inwestycjom w technologie medyczne oraz rekordowym zamówieniom w dziedzinie technologii transportowych i lotniczych. Świetny kwartał wyciszy zapewne krytykę, która towarzyszyła GE w ostatnich tygodniach po tym, jak okazało się, że feralne reaktory atomowe w japońskiej Fukushimie były współtworzone przez spółkę z siedzibą w Connecticut.

Kuźnia talentów

Dla szefa firmy Jeffreya Immelta rozpędzanie się GE oznacza kilka spokojniejszych miesięcy. O pełnym spokoju marzyć oczywiście nie może.
Ten 55-latek, praktycznie odkąd w 2001 roku stanął na czele firmy, nie przestaje być jednym z najbardziej krytykowanych menedżerów Ameryki. W pewnym sensie trudno się temu dziwić. Zastąpił przecież na tym stanowisku samego Jacka Welcha, legendarnego amerykańskiego menedżera. Welch stojąc na czele GE przez dwie dekady (1981–2001) nie tylko zwiększył zyski z 27 mld. do 140 mld dol. rocznie, ale stworzył także specyficzną kulturę korporacyjną. Z jednej strony pod jego rządami liczba pracowników (zwłaszcza tych niżej wykwalifikowanych) zmniejszyła się o 100 tys., z drugiej jednak General Electric stał się Mekką dla młodych ambitnych talentów menedżerskich, których Welch rozpieszczał, licząc na ściągniecie z rynku najcenniejszych pereł. Król Jack w swoich rozlicznych książkach chwalił się na przykład, że na osobiste kontakty z menedżerskim narybkiem poświęca 40 proc. swojego czasu pracy i wszystkim CEO dużych firm doradza to samo.
Reklama
Jednym z jego uczniów był właśnie Immelt. Trafił do firmy zaraz po studiach (z wykształcenia jest matematykiem) za radą ojca, który sam pracował w GE. W latach 90. dostał się do grupy młodych zdolnych, których Welch długo i pieczołowicie przygotowywał do objęcia schedy. Wygrał. A jego konkurenci z welchowego dream teamu zostali na pniu zagospodarowani przez konkurencję. James McNerney został prezesem Boeinga, a Robert Nardelli poszedł kierować czołową amerykańską siecią meblową Home Depot.

Przetrwał burze

Od strony czysto biznesowej (bo oczywiście na zarobki rzędu kilkunastu milionów dolarów rocznie nie mógł narzekać) Immelt od początku nie miał łatwego życia. Niespełna tydzień po objęciu władzy w GE doszło do ataków terrorystycznych 11 września, co uderzyło w lotnicze i ubezpieczeniowe interesy firmy.
Potem dał się porwać fascynacji produktami finansowymi, panującej w USA przez pierwszą dekadę XXI wieku. Pod jego rządami GE mocno rozbudowało zależną spółkę GE Capital (nieruchomości, media, bankowość), co w momencie wybuchu kryzysu 2008 roku okazało się najgorszym z możliwych kierunków. W kluczowym momencie kryzysu firmie zajrzało w oczy widmo bankructwa i musiała pożyczyć od Warrena Buffeta 3 mld dol., obiecując mu 10-proc. dywidendę. Na szczęście firma nigdy nie wycofała się z branży „namacalnych” produktów przemysłowych, co w końcu ją uratowało.
Mimo tych wpadek akcjonariusze GE nadal ufają Immeltowi. Co więcej, na początku roku wyróżnił go prezydent Barack Obama, nominując menedżera na szefa zewnętrznego panelu swoich doradców po Paulu Volckerze. W przypadku Immelta sprawdza się stara zasada dotycząca szefów największych korporacji: w trakcie sztormu nie wyrzuca się za burtę kapitana wielkiego transoceanicznego liniowca.
ikona lupy />
Jack Welch, były szef koncernu General Electric. Fot. Bloomberg / Bloomberg
ikona lupy />
szef General Electric, Jeffrey Immelt / Bloomberg