Już Platon zalecał w „Państwie”, by rodzice zachęcali dzieci do zabawy klockami. Zdaniem starożytnego klasyka to najlepszy sposób na wychowanie tak potrzebnych społeczeństwu zdolnych i sprawnych inżynierów. Drewniane lalki (można je znaleźć w egipskich grobowcach sprzed czterech tysięcy lat) czy miniaturki żołnierzy spełniały podobne zadania. Miały przygotowywać dziatwę do ich przyszłych społecznie użytecznych ról matek i wojowników.
Zarabianie na zabawkach konkretnych pieniędzy przyszło później. Prekursorami tego interesu byli Niemcy. Już w XV w. Norymberga (wówczas wolne miasto i gościnna rezydencja wielu niemieckich cesarzy) uchodziła za europejską stolicę handlu drobiazgami od guzików po zabawki właśnie: tu powstawały drewniane żołnierzyki, dziecięce bębenki i wypchane laleczki. Z biegiem czasu rola zabawkowego zagłębia rozciągnęła się na całe południowe Niemcy. W Sonnenbergu na granicy dzisiejszej Bawarii i Turyngii wraz z XIX-wieczną rewolucją przemysłową rozpoczęła się masowa produkcja zabawek. Nie tylko na rynek europejski, ale coraz częściej także na sprzedaż za ocean.
Prawdziwa lawina ruszyła dopiero z początkiem XX w. za sprawą pluszowych niedźwiadków. Kariera misia przytulanki do dziś stanowi jeden z dowodów na powstanie pierwszych na świecie mediów masowych. Wszystko zaczęło się pewnego listopadowego dnia w 1902 r., gdy ówczesny prezydent USA Theodore Roosevelt gościł w stanie w Missisipi na zaproszenie lokalnego gubernatora, bawiąc na polowaniu. Czas mijał i wszyscy uczestnicy zabawy już coś ustrzelili. Wszyscy, z wyjątkiem prezydenta. Gorliwi gospodarze, chcąc uniknąć niezręczności, uciekli się do podstępu. Wysłana w las ekipa miała jak najszybciej złapać dla prezydenta niedźwiedzia, ogłuszyć go i wystawić na strzał. Ale tak, by prezydent niczego się nie domyślił. Fortel wyszedł jednak na jaw, a Teddy (jak nazywali Roosevelta Amerykanie) odmówił zabicia misia. Historia przedostała się do prasy i stała się tematem serii rysunków w dzienniku „Washington Post”. Te z kolei bardzo spodobały się Morycowi Michtomowi, żydowskiemu emigrantowi z Rosji, który prowadził na Brooklynie sklepik z cukierkami. Jego uzdolniona artystycznie żona wykonała miniaturkę niedźwiadka i ozdobiła nim (z podpisem „Teddybear”) sklepową wystawę. Zainteresowanie przerosło najśmielsze oczekiwania. Już rok później zapotrzebowanie na misie było tak duże, że znajdująca się po drugiej stronie oceanu niemiecka firma Margarete i Richarda Steiffów (zaczynali od produkcji poduszek) zaczęła wysyłać do USA własne maskotki. Firma Steiffów istnieje do dziś i specjalizuje się w małych, ale drogich seriach kolekcjonerskich. Kilka lat temu jedna z ich zabawek poszła na aukcji za 156 tys. euro. Najwięksi fani teddybearów cyklicznie spotykają się zresztą na targach w Wiesbaden i westfalskiej Rhedzie Wiederbruecku.
Reklama
Pluszowe maskotki to dziś zaledwie mała część zabawkowego biznesu. Toy Industry Association (TIA) szacuje, że rynek od lat stale pęcznieje. Tylko od 2007 r. rozrósł się z 78 do 84 mld dol., licząc w tym spadek obrotów w kryzysowym 2008 r. Niekwestionowanym liderem są tu Stany Zjednoczone, na które przypada ponad jedna czwarta globalnych obrotów. Co ciekawe, nie oznacza to wcale, że Amerykanie są liderami w rozpieszczaniu swoich pociech drogimi zabawkami. Według ITA przeciętny dzieciak w USA dostaje co roku prezenty warte ok. 280 dol. Czyli mniej niż Francuz (308 dol.), Brytyjczyk (381 dol.) czy Australijczyk (401 dol.). O niebo jednak więcej niż młody Brazylijczyk (51 dol.), Hindus (6 dol.) czy Chińczyk (20 dol.). Chińczycy mogą pocieszać się jedynie tym, że cały świat bawi się zabawkami wyprodukowanymi w ich kraju. Według TIA to ok. 80 proc. znajdującego się dziś w obiegu wolumenu, na czym Państwo Środka zarabia ok. 9 mld dol. rocznie.
ikona lupy />
Zakupy dla najmłodszych / Bloomberg