Pomysły są własnością tych, którzy na nie wpadli. Ale ich realizacja już nie – zdanie wypowiedziane przez Michaela Della, twórcy koncernu Dell Inc., jest kwintesencją jego strategii biznesowej. Choć to inni jako pierwsi zaczęli zarabiać na sprzedaży gotowych zestawów komputerowych, on doprowadził tę technikę do perfekcji: zainwestowane w firmę tysiąc dolarów pomnożył do 33 mld dol. Gdy szefowie konkurencyjnych przedsiębiorstw z własnych pieniędzy finansowali najróżniejszego rodzaju przedsięwzięcia edukacyjne, by znaleźć utalentowanych pracowników, on też poszedł tą droga. Ale jako jeden z pierwszych postawił na odległe Indie, które w ostatnich latach stały się naukowym zapleczem świata.
Założona przez Della w 1999 roku fundacja otrzymała już od niego ponad miliard dolarów. Gros tych środków przekazała organizacjom zajmującym się poprawą opieki medycznej i kształcenia najmłodszych w samych Stanach Zjednoczonych oraz w Trzecim Świecie. Szczególnie w Indiach. Ten ludny kraj, aspirujący do roli światowego mocarstwa, wciąż jest ogromnym paradoksem – nieziemsko bogaty i nieludzko biedny, ultranowoczesny i zarazem wierny tradycji liczącej kilka tysięcy lat.

Własne bmw w liceum

W ostatnim dwudziestoleciu po zerwaniu flirtu z socjalizmem Indie doświadczają cywilizacyjnego skoku. Jeszcze dekadę temu PKB per capita wynosił w liczącym ponad miliard ludności kraju 1,8 tys. dol. Dziś – już dwa razy więcej. Ten wzrost jest możliwy dzięki m.in. poprawie poziomu edukacji, która dokonała się w dużej mierze za prywatne pieniądze takich ludzi, jak Michael Dell. Analfabetami pozostaje dziś już tylko niecałe 26 proc. Hindusów, równo 20 lat temu pisać i czytać nie umiało aż 58 proc. mieszkańców subkontynentu (pod koniec brytyjskich rządów 88 proc.). Dzięki gwałtownie spadającemu poziomowi zacofania Indie mogły postawić na rozwój nowych technologii, które stały się motorem napędzającym gospodarkę. – Jeśli dzieciom zagwarantuje się dostęp do opieki medycznej, dzięki czemu mogą przeżyć i pójść do szkół, oraz zapewni im kształcenie na przyzwoitym poziomie, mają wielkie szanse na odniesienie sukcesu – powiedział Dell w jednym z wywiadów, w których tłumaczył się ze swojego zaangażowania w działalność charytatywną.
Reklama
– Czyny takich ludzi jak Dell są filantropią w obiegu zamkniętym, w którym pieniądze rozdaje się tylko z pozoru. Tak naprawdę to inwestycja. Oni finansują programy pomocowe, bo w ten sposób szukają utalentowanych ludzi. Gdy ich znajdą, ściągają do siebie i wykorzystują ich potencjał dla rozwoju firmy. Tak działa wiele przedsiębiorstw, dla których liczy się przede wszystkim kreatywność – mówi „DGP” Hannah Svenson z Uniwersytetu Teksańskiego w Austin. Dobrze wyedukowani Hindusi pracują dziś w największych i najbardziej innowacyjnych koncernach świata – m.in. w Google’u, Adobe, Apple’u czy Oracle’u.
Od 2004 roku szef Dell Inc. zyskał jeszcze lepszy sposób na łowienie talentów. Zasiada w radzie nadzorczej jednej z najlepszych indyjskich prywatnych szkół wyższych: Indian School of Business w Hyderabadzie. To kuźnia najzdolniejszych menedżerów młodego pokolenia. – Przyglądam się im i sprawdzam, czy są już gotowi do zmierzenia się z biznesem. Są, gdy udowodnią mi, że potrafią odróżnić właściwy moment do działania od idealnego. Jaka jest różnica? Czekając na ten idealny, z reguły przegapia się ten właściwy – mówi Dell.
On z pewnością wybrał odpowiedni moment – dał się porwać rewolucji końca XX wieku. Zauważył, że coraz więcej ludzi chce mieć w domach komputery, więc postanowił dać im to, czego pragnęli. Za tysiąc dolarów w niewielkim pokoju w akademiku należącym do Uniwersytetu Teksańskiego uruchomił w 1984 roku firmę (porzucił studia po pierwszym roku), którą nazwał Dell Inc. Klucz do sukcesu? Składał maszyny z części kupionych po cenach hurtowych, następnie sprzedawał je klientom z pominięciem pośredników i sklepów. W ten sposób od początku udało mu się utrzymywać niskie ceny i powoli niszczyć konkurencję, jaką wówczas były drogie macintoshe (Apple) i komputery produkowane przez IBM. Już w pierwszym roku działalności Dell Inc. zanotowała przychód w wysokości, bagatela, 6 mln dol.
Nieprzeciętnym talentem do robienia biznesu 46-letni dziś Michael Dell wykazał się już w dzieciństwie. Urodził się w Houston w żydowskiej ortodoksyjnej rodzinie. W wieku 12 lat pracował na zmywaku w restauracji w chińskiej dzielnicy. Zarobione tu pieniądze inwestował w kolekcję znaczków pocztowych oraz kart z gwiazdami bejsbolu, którymi z zyskiem obracał. Gdy dostał się do liceum, sprzedawał prenumeratę dziennika „Houston Post” – szło mu tak dobrze, że w ciągu roku zarobił 18 tys. dol. Jak? Odkrył, że abonament chętnie kupują osoby, które właśnie przyjechały do miasta, oraz nowożeńcy, którzy przenosili się do własnych domów bądź mieszkań. Sprawdzał więc księgi stanu cywilnego oraz hipoteczne, by poznać adresy potencjalnych klientów. Zyski ze sprzedaży dziennika inwestował w akcje oraz metale szlachetne, kupił sobie także bmw. Choć rodzice chcieli, by został lekarzem, jego pasjonowała elektronika i komputery. W wieku 15 lat za własne pieniądze kupił pierwszy domowy komputer Apple II. Ale tylko po to, by natychmiast rozebrać go na części.
Zaledwie sześć lat po uruchomieniu Dell Inc. dostało się na listę 500 największych amerykańskich firm magazynu „Fortune”. Sam Dell miał wówczas 27 lat – jeszcze nigdy tak młody prezes nie był gwiazdą tego zestawienia. Jako jeden z pierwszych zaczął sprzedawać komputery przez internet, a były to czasy, gdy komercyjne wykorzystanie sieci dopiero raczkowało. – Firma, która nie istnieje w internecie, za pięć lat przestanie w ogóle istnieć – powiedział wówczas. Ale prawdziwy przełom w jego biznesie nastąpił w 1995 roku. Szukając nowych dostawców części, natrafił na ofertę Foxconnu Terry’ego Gou. Ostatecznie zdecydował się postawić na mało wówczas znaną tajwańską firmę i był to strzał w dziesiątkę – okazało się, że Gou jak nikt potrafi tanio produkować (kosztem wyzysku chińskich robotników). Dzięki dostawom atrakcyjnych cenowo części Dell niemal zmonopolizował rynek, z kolei bez zamówień z Ameryki nie byłoby dziś potęgi Foxconnu (największy dostawca elektronicznych podzespołów dla światowych koncernów). Terry Gou zdaje sobie z tego sprawę i do dziś trzyma zdjęcie Michaela Della na biurku w swoim gabinecie. Symbioza obu firm trwa zresztą cały czas.

Na leczeniu można zarobić

Już w 2000 roku Michael Dell był miliarderem – kupił sobie wówczas w Austin dom o powierzchni ponad 3 tys. metrów kwadratowych (15. miejsce na liście największych rezydencji). Jego firma miała przedstawicielstwa w 34 krajach świata, zatrudniała 35 tys. osób i stopniowo wprowadzała do sprzedaży monitory, serwery oraz oferowała kompleksowe usługi informatyczne. U szczytu potęgi, w 2004 roku, Dell ustąpił ze stanowiska prezesa i został szefem rady nadzorczej. Po trzech latach spokojnej emerytury powrócił, by postawić firmę na nogi. Dell Inc. straciło bowiem impet, a co za tym idzie sporą część rynku na rzecz azjatyckiej konkurencji (Lenovo), na dodatek przespało zaczynający się mobilny przełom. Mimo niełatwego zadania udało mu się uzdrowić sytuację: w drugim kwartale tego roku przychód koncernu przekroczył miliard dolarów. On sam wskoczył na 44. miejsce listy najbogatszych ludzi globu magazynu „Forbes” z majątkiem szacowanym na ponad 14,5 mld dol.
Ostatnio Michael Dell zainteresował się inwestycjami w opiekę medyczną, które mogą zrewolucjonizować amerykański rynek. Wraz z innym potentatem branży internetowej Jeffem Bezosem, założycielem Amazonu, kupił Qliance Medical Group (w sumie wydali prawie 14 mln dol.). To prywatny szpital w Seattle działający w tzw. modelu bezpośrednim lub bardziej swojsko – consierge. Kupując abonament w QMG, zyskuje się całodobową opiekę lekarza, prawo do podstawowych badań oraz leczenia przewlekłych chorób i profilaktyki. Do tej pory takie usługi były dostępne tylko dla najbogatszych, których było stać na płacenie miesięcznie nawet kilkuset dolarów (w skrajnych przypadkach aż kilku tysięcy). Reszta musiała zadowolić się opłacanym z budżetu ochłapem. Dell wraz z Bezosem chcą uczynić usługi QMG masowymi i na tyle tanimi – miesięczny abonament ma się wahać w granicach 50 – 130 dol. – by na ich kupno stać było klasę średnią.
– Jeśli nasz pomysł na biznes wypali, ludzie nie będą potrzebowali federalnego ubezpieczenia. Za niewielkie pieniądze otrzymają usługi, których państwo nie jest im w stanie zagwarantować – mówił Dell o inwestycji sprzed dwóch tygodni. Ponownie uważa, że to właściwy moment do działania. Z powodu ogromnego zadłużenia Waszyngton musi ciąć wydatki społeczne. Klientów chcących kupić sobie za nieduże pieniądze polisę zdrowotną nie powinno więc zabraknąć. Innymi słowy – chce pójść drogą, która w branży komputerowej przyniosła mu ogromny sukces. Sprzedać ludziom to, czego pragną. Tanio.