Skoro to trwało tak długo, to dlaczego symptomów kryzysu nie dostrzeżono wcześniej? Przecież państwo opiekuńcze zaczęło robić bokami kilkanaście lat temu, a sytuacja zrobiła się dramatyczna od paru lat. Złożyło się na to kilka czynników.

Po kolei, najpierw pozwalała tego nie zauważać rosnąca liczba ludności. Jeśli w latach 60. czy 70. XX w. – w imię sprawiedliwości społecznej (cokolwiek by to miało znaczyć) – powiększono np. emerytury i renty powyżej tego, co zebrano ze składek, to nie powstawała dziura w budżecie. A nie powstawała dlatego, że na rynek pracy wchodziło więcej ludzi, niż przechodziło na emeryturę. Pieniądze były więc w systemie.

Oczywiście można było myśleć, co będzie w przyszłości, ale przecież sam wielki Paul Samuelson, laureat Nagrody Nobla, kląskał radośnie, że system ubezpieczeń społecznych to taka finansowa „piramidka”, która ma błogosławione skutki, bo „przecież zawsze będzie więcej płacących składki niż przechodzących na emeryturę”. No i jak tu przeciwstawiać się nobliście, twierdzącemu, że manna z nieba będzie płynąć zawsze?

Reklama

Jeśli nie wystarczało składek, to można było zawsze podwyższać podatki. I podwyższano je, by finansować rosnące wydatki publiczne. Ale kiedyś ludzie zaczęli protestować, bo podatki rosły coraz bardziej. Od lat osiemdziesiątych ten opór wzrósł tak dalece, że coraz trudniej było równoważyć poziom wydatków publicznych zabieraniem pieniędzy tym, którzy najbardziej przyczyniali się do tworzenia bogactwa.

Wtedy zaczęła się trzecia faza. Różnice między wyższymi wydatkami państwa a niższymi przychodami z podatków zaczęto zapychać, zapożyczając się na rynkach finansowych. To wtedy zaczęło się owo zadłużanie, czyli zwiększanie długu publicznego. To nie był wynalazek ostatnich lat. Gdy przyszedł globalny kryzys finansowy, nastąpiło tylko przyspieszenie tego procesu. Skala zadłużenia zaczęła rosnąć znacznie szybciej niż w poprzednich 15 – 20 latach.

Jednocześnie w latach 90. XX w. i w pierwszej dekadzie obecnego stulecia pojawiły się dwie zmiany, które uczyniły sytuację znacznie trudniejszą. Skończyła się demograficzna „piramidka” i, wbrew temu co głosił Paul Samuelson, na emeryturę zaczęło przechodzić więcej osób, niż wchodziło na rynek pracy. Dziura w budżecie ubezpieczeń zaczęła rosnąć w sposób niepohamowany.

Druga zmiana brała się z rosnących relacji wydatków publicznych do PKB. Tempo wzrostu gospodarczego spadało z dekady na dekadę, ale w ostatnich dwóch dziesięcioleciach spadło średnio do 2,0 – 2,5 proc. rocznie. To było już za mało, by bez cięć w budżetach ustabilizować i zacząć zmniejszać dług publiczny. Aż wreszcie przyszedł „kryzys”, na który zrzuca się całą winę. Tymczasem kryzys – i jeszcze bardziej reakcje polityki gospodarczej na kryzys – tylko przyspieszyły dzień, kiedy szkatuła pokazała dno.

Proszę jednak, by śledząc opisywany proces, nie zrzucać wszystkiego na polityków! Oni „wmaślali” i „wmaślają” się nadal wyborcom, ponieważ wyborcy chcą więcej socjalu. W latach 90. amerykański politolog A. Widavsky napisał smętnie: „Dostrzegliśmy nieprzyjaciela! Ale okazało się niestety, że jesteśmy nim my sami”.