Każdy odwiert oznacza wydatek 40 – 50 mln zł, więc przedsiębiorstwa z branży wydobywczej przez najbliższe lata liczą na gigantyczne zyski. Nafta Piła już teraz zmieniła strategię i sprowadza swoje urządzenia wiertnicze i ekipy z Indii oraz Egiptu. Powód jest prosty – w Polsce mogą zarobić więcej i łatwiej. Przedsiębiorstwo wierci już nie tylko dla swojej firmy matki – PGNiG, lecz także dla światowych gigantów prowadzących w Polsce poszukiwania – Talismana, Exxonu czy Chevronu. Boom na usługi jest tak duży, że spółka kupiła właśnie nową wiertnicę niemieckiej firmy Bentek oraz zatrudniła 50-osobową ekipę specjalistów od wierceń.

– Nowe inwestycje oczywiście związane są ze zwiększeniem portfela zamówień – przyznaje Henryk Dytko, prezes Nafty Piła.

Jedna wiertnica kosztuje od 100 do 120 mln zł. Tak ogromne wydatki można ponosić jedynie wtedy, gdy na rynku widać dobre perspektywy. Wygląda na to, że tak właśnie jest, bo w Polsce przez najbliższe lata z pewnością popyt na wiercenia będzie przewyższał podaż.

>>> Zobacz też: Gaz łupkowy w Polsce: Koncesje PGNiG i PKN Orlen na wydobycie gazu łupkowego są warte miliardy

Reklama

– W USA jest 1600 wiertni, a w Europie zaledwie 80. Zapotrzebowanie na tego rodzaju usługi jest więc ogromne – przyznaje Henryk Jacek Jezierski, główny geolog kraju.

Sprowadzenie tego sprzętu do Polski zza oceanu byłoby bardzo drogie. Wynajęcie wiertni kosztuje ok. 20 tys. dol. dziennie, a od momentu rozmontowania jej w USA do czasu rozpoczęcia pracy w Polsce minąłby ponad rok. Tyle sprzęt musiałby czekać w porcie na uzyskanie homologacji. To oznaczałoby wydatek 7,3 mln dol., czyli ponad 23 mln zł.

W tej sytuacji wyjściem jest korzystanie ze sprzętu znajdującego się w Europie. Na polskim rynku pojawiła się już na przykład firma z Czech, która wierci m.in. dla Orlenu.

>>> Zobacz też: Spółka Sorosa szuka gazu łupkowego w Polsce (ZDJĘCIA)

Na razie firmy zaopatrują się u zagranicznych producentów, ale do walki o rynek przymierza się także polska spółka Narzędzia i Urządzenia Wiertnicze Glinik. – Technologicznie jesteśmy w stanie takie maszyny wykonać – przyznaje Wiesław Bal, główny inżynier ds. rozwoju NUW Glinik.

Dodaje, że w przeszłości firma produkowała wiertnie o udźwigu 200 ton, do eksploatacji złóż łupkowych potrzebne są mocniejsze – od 360 do 400 ton. – To jednak nie jest dla nas problemem – mówi Bal.

Polskie fi rmy od kilkudziesięciu lat produkują urządzenia oraz wykonują wiercenia pionowe i poziome. Znacznie trudniejsze jest opracowanie systemu do pompowania wody z piaskiem, które powodują, że gaz zostaje uwolniony ze skały.

– Rodzaj pompy musi zależeć od złóż, które przecież różnią się między sobą – przyznaje Piotr Woźniak, były minister gospodarki, a obecnie przewodniczący rady Europejskiej Agencji Energetycznej ACER.

Największym problemem może być opracowanie składu chemikaliów wtłaczanych pod ziemię razem z piaskiem i wodą. Dla amerykańskich firm jest to jedna z najpilniej strzeżonych tajemnic. Preparaty te muszą zabezpieczać urządzenia pracujące ok. 3 kilometrów pod ziemią przed przegrzaniem i zatarciem, ale również ułatwiać wypływ gazu. Dodatkowo powinny być bezpieczne dla środowiska. To właśnie z powodu chemikaliów eksploatacja złóż łupkowych jest przez ekologów uznawana za niebezpieczną.

>>> Polecamy: Amerykanie są pewni, że polski gaz łupkowy przyniesie zyski

W Polsce nad opracowaniem składu chemikaliów pracują już naukowcy z Akademii Górniczo-Hutniczej w Krakowie. Według nieoficjalnych informacji ich badania są na ukończeniu, ale na razie nie wiadomo, kiedy wyniki ujrzą światło dzienne.

– Najtrudniejszym zadaniem dla polskich firm będzie zgranie tych wszystkich elementów w jeden proces. Na razie do perfekcji opanowali to jedynie Amerykanie – przyznaje Piotr Woźniak.

Złożenie tej skomplikowanej układanki w całość to wyzwanie dla specjalistów od gazu łupkowego, którzy zaczynają właśnie zjeżdżać do Polski.