W środku kryzysu finansowego zapowiedzenie realizacji kosztownych programów kosmicznych wygląda na szczyt nieodpowiedzialności. Ale po Stanach Zjednoczonych również Chiny i Rosja oświadczyły, że najdalej do 2030 roku zorganizują lot załogowy na Marsa. Cena dla podatników każdej z takich ekspedycji to co najmniej 200 mld dol. – tyle mniej więcej kosztuje dotychczasowa pomoc dla Grecji. Ale kto już dziś nie zacznie wdrażać długofalowych planów podboju kosmosu, przestanie się liczyć w gospodarczym wyścigu. A trudno znaleźć inną branżę, która będzie równie zyskowna.
– Program lotów wahadłowców, który zakończył się w lipcu tego roku, zainicjował jeszcze w 1969 roku prezydent Richard Nixon. Kosmonautyka jest w awangardzie postępu technologicznego i dlatego pochłania ogromne sumy. Jednak czas i wydatki mierzy się tu inaczej niż w klasycznych branżach gospodarki – mówi „DGP” Michael Braukus z biura prasowego NASA.
Tak ogromnie kosztowna załogowa misja na Marsa jest najbardziej spektakularnym przedsięwzięciem, którym zajmują się obecnie agencje kosmiczne USA, Chin oraz Rosji. Ale na razie prawdziwie kosmiczne zyski są gdzie indziej – o wiele bliżej Ziemi. Blisko 40 lat po zakończenia programu Apollo i misjach załogowych na Księżyc, satelita Ziemi znów wywołuje gorące zainteresowanie naukowców i polityków. Jednak tym razem nie chodzi o to, flaga czyjego państwa zostanie wbita w grunt Księżyca, ale o bardzo realny zarobek.
Reklama
Aż 26 prywatnych amerykańskich firm szykuje się do budowy i wysłania robotów, które byłyby zdolne nie tylko dolecieć na Księżyc, ale też zebrać duże ilości materiału tworzącego jego powierzchnię i przetransportować na Ziemię. Najbardziej zaawansowana jest Astrobotic Technology, która już w tej sprawie podpisała kontrakt z NATO. Misja ma zostać przeprowadzona już pod koniec 2014 roku. Na razie biznes ma polegać na sprowadzeniu zmrożonej wody, metanu i amoniaku. Ale to wyłącznie przygrywka przed właściwym działaniem: na Księżycu wykryto znaczące ilości helu-3, który może okazać się paliwem przyszłości.
– To idealny materiał do fuzji jądrowej, który nie pozostawia żadnych radioaktywnych odpadów i jest bardzo wydajny. Jeden wagon helu-3 wystarczy, aby zaspokoić potrzeby energetyczne Stanów Zjednoczonych na rok – podkreśla prezes Astrobotic Technology David Gump.
Jeśli naukowcom uda się zbudować reaktory zasilane helem-3 (a prace już trwają), będzie to oznaczało dla nas wielką rewolucję, nie tylko energetyczną. Gwałtownie spadnie zapotrzebowanie na gaz i ropę naftową, co oznacza koniec obecnego układu sił oraz dominacji państw dostatnio żyjących z eksportu surowców energetycznych.

Sadzą kukurydzę i prowadzą statki

Misje kosmiczne przynoszą ogromne zyski już dziś. Tylko w tym roku Stany Zjednoczone, Rosja, Chiny, Unia Europejska, Indie i kilka innych krajów świata przeznaczą na ten sektor gospodarki prawie 70 mld dol., aż o 15 proc. więcej niż w 2010 roku. To jedna z bardzo nielicznych branż, w której władze państwowe nie tylko nie obcinają subwencji, ale wręcz je zwiększają. – Dzieje się tak z trzech powodów. Po pierwsze – większość badań realizują instytucje publiczne w ramach wieloletnich programów. Po drugie – żaden kraj nie zamierza pozostać w tyle za głównymi rywalami. I po trzecie – nakłady na misje kosmiczne zapewniają ogromny zysk. Na jednym wydanym dolarze NASA zarabia średnio 4,9 dol. – mówi nam Gerard Brachet, ekspert London Institute of Space Policy.
Jednym z przykładów są satelity meteorologiczne. Jak podaje OECD, w ubiegłym roku USA wydała na ten cel 5,1 mld dol., a zyski wyniosły ponad 31,5 mld dol. To aż sześciokrotne przebicie. Dzięki danym zbieranym przez satelity udało się m.in. poprawić wydajność farm w USA i lepiej gospodarować ograniczonymi zasobami wody w środkowych stanach Ameryki.
Na całym świecie przychody z technologii kosmicznych osiągnęły w zeszłym roku 190 mld dol. Prawie połowa z tej kwoty pochodziła z usług telekomunikacyjnych. Ten biznes rozwija się szybko przede wszystkim dzięki telewizji satelitarnej i telefonii komórkowej najnowszej generacji. Za sam leasing satelitów koncerny z tej branży płacą ok. 15 mld dol. rocznie.
O wiele mniejszym, ale błyskawicznie rozwijającym się biznesem związanym z misjami kosmicznymi, są usługi geolokalizacyjne. Po amerykańskim GPS także Unia Europejska rozpoczęła (z pomocą Rosjan) umieszczanie na orbicie elementów własnego systemu nawigacji satelitarnej Galileo. Sama Moskwa też uruchomia własny system o nazwie GlonasS, zaś udział w wyścigu zapowiedziały także Chiny. W ubiegłym roku obroty firm oferujących usługi geolokalizacyjne (np. dla kierowców) przekroczyły 15 mld dol. A to dopiero początek, bo w systemy naprowadzania satelitarnego jest wyposażanych coraz więcej urządzeń, choćby zegarki, aparaty fotograficzne czy smartfony, których produkcja liczy się w setkach milionów sztuk. Dzięki temu otwiera się choćby zupełnie nowy obszar usług i reklam, m.in. poprzez powiązanie użytkowników telefonów ze znajdującymi się obok restauracjami lub sklepami.
Z satelitarnych usług coraz częściej korzystają też towarzystwa ubezpieczeniowe. W ubiegłym roku zapłaciły za taką możliwość aż 1,2 mld dol., o 30 proc. więcej niż w 2009 roku. W zamian mogą liczyć na zasadnicze ograniczenie kradzieży aut, a także upozorowanych szkód komunikacyjnych. Zastosowań technologii kosmicznych jest jednak znacznie więcej. Porty lotnicze chcą dzięki nim zwiększyć przepustowość pasów startowych, a armatorzy skrócić czas rejsów oceanicznych kontenerowców i tankowców.

Czas na prywatny biznes

– Czas ogromnych państwowych agencji kosmicznych przemija, bo coraz trudniej tolerować ich słabą efektywność, zwłaszcza w okresie cięć budżetowych. Epoka programu Apollo, na który amerykański budżet wydał dziesiątki miliardów dolarów, aby USA mogły jako pierwsze wysłać człowieka na Księżyc, nie wróci także ze względów politycznych: nie ma dziś rywalizacji na śmierć i życie między dwoma supermocarstwami i traktowania misji kosmicznych w kategoriach prestiżowych – zwraca uwagę Gerard Brachet.
Z budżetem ok. 25 mld dol. rocznie NASA pozostaje najbogatszą agencją kosmiczną świata. Jednak w czasach kryzysu oraz wysokiego zadłużenia Stanów Zjednoczonych i ona musi coraz efektywniej wydawać pieniądze podatników. Po romantycznym okresie kosmicznego podboju przyszedł czas na liczenie się z ekonomicznym rachunkiem.
Na początku lipca z przylądka Canaveral po raz ostatni wystartował prom Atlantis, którego zadaniem było dostarczenie zaopatrzenia dla Międzynarodowej Stacji Kosmicznej (ISS). W ten sposób został zamknięty 30-letni rozdział amerykańskiej astronautyki, w trakcie którego wahadłowce 135 razy wzbijały się na orbitę Ziemi. Po raz pierwszy od dwóch pokoleń NASA nie ma więc obecnie możliwości samodzielnego wysłania ludzi w kosmos i musi polegać na rosyjskich rakietach Sojuz. Rosjanie za taką usługę każą sobie słono zapłacić: 62 mln dol. od wyniesionej w przestrzeń kosmiczną osoby.
Spektakularna decyzja wstrzymania lotów wahadłowców została podjęta przez prezydenta Baracka Obamę, ponieważ program od dawna nie był opłacalny (koszt wyniesienia na orbitę ładunku o tej samej masie przez rosyjskie rakiety był nawet cztery razy niższy) i nie mógł być dłużej tolerowany, jeśli NASA miała utrzymać przewagę nad rosnącą konkurencją już nie tylko Rosji i Unii Europejskiej, ale także Indii i Chin.
– NASA będzie teraz działała dwutorowo. Z jednej strony chodzi o realizację zapowiedzianego przez prezydenta programu lotu załogowego na jeden z asteroidów i ostatecznie na Marsa przed 2030 roku. Tym agencja zajmie się bezpośrednio. Z drugiej zaś – zlecanie w coraz większym stopniu rutynowych lotów orbitalnych oraz bezzałogowych misji na Księżyc prywatnym kontrahentom – tłumaczy Michael Braukus.
Pierwszym z tych zadań zajmie się statek kosmiczny nowej generacji, któremu nadano roboczą nazwę Space Launch System (SLS). Wstępny koszt projektu: 18 mld dol. NASA wraca tym samym do źródeł i chce zbudować rakietę, które będzie przypominała Saturna V z programu Apollo (a był to największy statek kosmiczny zbudowany przez człowieka – rakieta mierzyła 110 m i mogła wynieść na orbitę 118 ton ładunku). Idea wahadłowców została więc zaniechana. Aby wygospodarować środki na tak duże przedsięwzięcie, NASA musi jednak zaoszczędzić gdzie indziej. Już zaczęła wyprzedaż części budynków kompleksu na przylądku Canaveral. Jeden z nich kupił Boeing, który chce w nim do 2015 roku zbudować nową kapsułę dla lotów załogowych. Wielką halę montażu przejął także Lockheed Martin.
NASA największe nadzieje pokłada jednak w SpaceX, zupełnie nowym przedsięwzięciu, który założył Elon Musk. W ubiegłym tygodniu agencja ogłosiła, że zainwestuje 500 mln dol. w fundusz, którego udziałowcem jest firma kalifornijskiego przedsiębiorcy. SpaceX chce do końca przyszłego roku wysłać rakietę z niewielkim ładunkiem na Międzynarodową Stację Kosmicznej (ISS). Od 2014 roku SpaceX zamierza natomiast świadczyć dla NASA znacznie ambitnejsze usługi: loty załogowe na orbitę. Musk chce za to 20 mln dol. od osoby, a więc trzykrotnie mniej, niż musi dziś płacić agencja Rosjanom. W nadchodzących latach NASA chce przeznaczyć przynajmniej 5 mld dol. na podobne projekty realizowane przez prywatnych kontrahentów.
Amerykańscy przedsiębiorcy zaczynają także rozwijać samodzielnie skrzydła, bez współpracy z NASA. Pod koniec przyszłego roku Virgin Galactic, spółka miliardera Richarda Bransona, zacznie oferować prywatnym turystom możliwość lotów na orbitę. Lista chętnych jest już długa: 450 osób z 46 krajów świata. Możliwość zobaczenia naszej planety z kosmosu kosztuje 200 tys. dol.

Europa w tyle

NASA koncentruje się na przygotowaniach do lotu na Marsa, bo Amerykanom szybko rośnie poważna konkurencja: Chiny. W ubiegłym tygodniu moduł rakiety Tiangong 1 połączył się ze statkiem Shenzhou 8. To kluczowy etap na drodze do budowy do 2020 roku stałej chińskiej stacji kosmicznej. Co prawda będzie ona o wiele mniejsza (60 ton) od Międzynarodowej Stacji Kosmicznej (400 ton). Ale ta ostatnia w 2020 roku zostanie zamknięta. Może się więc okazać, że pod koniec dekady Chiny będą jedynym krajem świata, który ma stałe laboratoria w kosmosie, w których nie tylko będzie można przeprowadzać naukowe eksperymenty, ale np. produkować seryjnie leki nowych generacji (kluczowy jest tu brak grawitacji).
– Po masakrze studentów na placu Tiananmen w czerwcu 1989 roku Kongres zakazał współpracy z Chinami w kosmonautyce. To opóźniło rozwój chińskiego programu. Jednak dziś Pekin ma poważny atut: sam opracował wszystkie technologie i nie jest zależny od jakiegokolwiek zagranicznego partnera – wskazuje Gerard Brachet.
Po udanym dokowaniu rakiety Tiangong Państwo Środka chce pójść o krok dalej i szykuje nową generację rakiet Długi Marsz. Dzięki nim Pekin chce znacznie taniej od konkurencji wprowadzać na orbitę swoje i cudze satelity. A to zupełna podstawa w rywalizacji o zbudowanie komercyjnej przewagi w kosmosie.
W ubiegłym roku Chiny po raz pierwszy wystrzeliły więcej (15) satelitów niż Stany Zjednoczone (14). Co prawda w tym samym czasie Rosjanie wysyłali na orbitę dwa razy więcej własnych i cudzych ładunków. Jednak w sierpniu tego roku przewaga Moskwy stanęła pod znakiem zapytania, gdy wystrzelona z Bajkonuru rakieta Sojuz rozpadła się w drobny mak.
– Na razie USA mają około tysiąca satelitów krążących wokół Ziemi, podczas gdy Chiny tylko 100. To efekt przewagi technologicznej, jaką w kosmonautyce od połowy lat 60. XX wieku miała Ameryka. Jednak czas życia każdego satelity jest ograniczony, dlatego NASA nie może lekceważyć szybkich postępów Chin – wskazuje Brachet.
Sygnałem, że Amerykanie bardzo poważnie traktują perspektywy rozwoju kosmicznego biznesu, jest kolosalna przewaga, jaką wciąż utrzymują w badaniach naukowych nad nowymi technologiami, które można rozwinąć w kosmonautyce. W minionych 10 latach aż połowa wszystkich patentów dotyczących tego obszaru została zarejestrowana właśnie w USA. To o wiele więcej niż wynalazki, które powstały w tym samym czasie we wszystkich krajach Unii Europejskiej (30 proc.). Z tej perspektywy Chiny (1 proc.), Rosja (1 proc.) czy nawet Japonia (4 proc.) i Korea Południowa (4 proc.) wciąż pozostają stosunkowo niewielkimi graczami.
– W ciągu zaledwie czterech lat moglibyśmy przekształcić bezzałogowe rakiety Ariane w statki kosmiczne zdolne przenosić astronautów. Jednak nie ma na to pieniędzy – mówi tygodnikowi „Der Spiegel” były niemiecki kosmonauta Thomas Reiter, dziś ekspert Niemieckiego Centrum Astronautyki (DLR). I nic nie zapowiada tego, by dodatkowe środki się znalazły.
Europie brakuje dziś do tego stopnia funduszy, że nie jest już nawet w stanie samodzielnie wysyłać na orbitę satelitów. Europejska Agencja Kosmiczna (ESA) zgodziła się na zbudowanie przez Rosjan w unijnym centrum kosmicznym we francuskiej Gujanie odrębnego portu kosmicznego. Rakiety Sojuz wynoszą stąd na orbitę mniejsze satelity (1,5 – 3 tony), bo loty Ariane, nastawione na cięższe ładunki (10 ton), są zbyt drogie.
Posiłkowanie się rosyjską rakietą Sojuz, która po przeszło 1800 startach jest najbardziej udanym statkiem powietrznym w historii, pozwala Brukseli na spore oszczędności. Ale to ryzykowna strategia – bo przestaniemy rozwijać własne technologie i jeszcze bardziej zaczynamy odstawać od rywali.
Pokusa zrzucenia części kosztów na inne, nawet rządzone dyktatorskimi metodami, mocarstwo, staje się coraz silniejsza także w Stanach Zjednoczonych. Dyrektor generalny NASA Charles Bolden podczas przesłuchań w minionym tygodniu w Kongresie wezwał do podjęcia współpracy z Chinami. – W końcu Stany Zjednoczone i Związki Radziecki w samym środku zimnej wojny współpracowały w lotach kosmicznych, zaczynając od programu Sojuz-Apollo z 1975 roku – przekonywał kongresmenów.
Michael Sheehan, profesor kosmonautyki na brytyjskim Swansea University, ostrzega jednak, że Chiny bardzo szybko mogą się okazać silniejszym partnerem we współpracy z USA, a nawet zdystansować Amerykę. – Dziesięć lat temu Pekin nie miał żadnego satelity zwiadowczego i był 25 lat za Stanami Zjednoczonymi. Dziś Chiny mają równie dobre satelity jak amerykańskie. To efekt niezwykłego postępu w ostatniej dekadzie. Jeśli nic się nie zmieni, w 2040 roku Chiny będą pierwszą potęgą z kosmosie – zauważa.