Protest lekarzy uderzył w pacjentów i nadszarpnął wasz wizerunek wśród Polaków.
Nie wiem, czy można mówić o jego nadszarpnięciu, bo ostatnio nie był dobry. Wystarczy zajrzeć do sieci. Wpisy internautów są pełne jadu i żółci. Wiele osób uważa, że lekarz – dla dobra chorego – powinien wypisać receptę, ale to, że może potem za nią sam zapłacić z odsetkami za kilka lat, nie przemawia do pacjentów. Np. za błędne wypełnienie recepty na lek na poprawę liczby krwinek białych, co jest stałym problemem przy chemioterapii, lekarz zapłaciłby ponad 2 tys. zł. I to tylko w przypadku jednej recepty jednego pacjenta.
Czy poprzez protest uda się coś zmienić? Przecież on uderza w chorych.
Największym zagrożeniem jest dla nich to, że jeśli system zostanie utrzymany, lekarz będzie myślał wyłącznie o tym, jak uniknąć kary finansowej. To schizofreniczna sytuacja. Lekarz hematolog ma w poradni kilkanaście minut na rozstrzygnięcie problemu czyjegoś być albo nie być. Istotą problemu są zapisy listy refundacyjnej – ograniczenie refundacji do leczenia zgodnego z charakterystyką produktu. W efekcie ciężko chorzy zostają pozbawieni dostępu do leków, bo lekarz może im je przepisać tylko na 100 proc.
Reklama
Co pan robi w takich przypadkach?
Na razie alarmuję resort zdrowia i apeluję do chorych, aby jednak kupowali leki.
Zdarzały się przypadki, że lekarze wypisywali olbrzymią liczbę recept na ten sam lek, nawet za 700 tys. zł. Musi być jakaś kontrola nad tym przepływem pieniędzy.
Na 100 tys. lekarzy można znaleźć przypadki każdego zachowania. A w ogóle to obecnie lekarz pracujący na rzecz NFZ ma wydrukowaną receptę ze swoim nazwiskiem i kodem paskowym. I to od razu jest wprowadzane do komputera. Nie jestem przeciwko kontroli. Ale powinna istnieć możliwość odwołania do instytucji niezależnej. A tu jest tak, jakby do ustawy wpisano dowcip: „Punkt pierwszy: szef ma zawsze rację. Punkt drugi: jeżeli szef nie ma racji, patrz punkt pierwszy”.
Kiedy podlegli mi lekarze zastosowali u chorych na szpiczaka z towarzyszącą niewydolnością nerek bortezomib, co jest zgodne z wszelkimi danymi naukowymi, zostało to zakwestionowane przez kontrolerów NFZ. W innym przypadku kontroler wskazywał, że lek można zastosować, tylko kiedy poziom płytek wynosi 50 tys., a pacjent w dniu przyjęcia leku miał 49 tys. Kontroler pytał: „Panie profesorze, 49 to więcej niż 50 czy mniej?”. Nie miało znaczenia, że poprzedniego dnia chory miał 100 tys. płytek. Ostatecznie za te „nieprawidłowości” szpital zapłacił 900 tys. zł kary, a ja dostałem naganę na piśmie. Kontroler ma z jednej strony przepis, a z drugiej historię choroby i nie ma zmiłuj. Nawet trudno mieć do niego pretensje. Ale to oznacza, że my, lekarze, nie możemy skorygować bzdurnych niekiedy zapisów, gdyż nikogo z nas nie stać, żeby osobiście (i z odsetkami, jak chce ustawa) sfinansować takie leczenie. Sam kiedyś zostałem prawie pobity przez rodzinę chorego, bo nie mogłem podać mu leku, gdyż było to właśnie w trakcie tej kontroli i już znałem jej wyniki, sprawa dotyczyła właśnie bortezomibu. Gonili mnie aż na parking.
Ludzi denerwuje to, że lekarze – jak wynika m.in. z Diagnozy Społecznej – są jedną z lepiej zarabiających grup. A pracują niewiele – o 14 – 15 trudno spotkać lekarza w szpitalu.
Nic podobnego. Lekarze w naszym kraju pracują po kilkanaście godzin dziennie. Specyfiką Polski jest to, że uzyskują pieniądze, pracując w kilku miejscach. A młodzi lekarze zabijają się też dobrze płatnymi dyżurami. Muszą za coś utrzymać rodzinę.
Lekarz po specjalizacji, pełniąc dwa dyżury w miesiącu, zarabia około 5 tys. zł. A wraca do domu przed godz. 16. Nie musi pracować prywatnie. Na Zachodzie jest to często piętnowane – we Francji w niektórych szpitalach lekarze podpisują umowę, wybierając, czy pracują publicznie, czy prywatnie.
5 tys. zł to nieco ponad 1 tys. euro. W jakim innym kraju europejskim tyle zarabia lekarz specjalista? Skoro lekarze pracują w kilku miejscach, to znaczy, że jest popyt. Dzięki temu wszyscy chorzy uzyskują pomoc, większość publicznie, część prywatnie. Nikt w Polsce nie umiera na ulicy, co oznacza, że wszyscy, lepiej lub gorzej, są jednak obsłużeni. Odsetek ludzi chorych w naszym społeczeństwie nie jest mniejszy niż w większości krajów zachodnich. I tym Polakom udziela pomocy prawie dwa razy mniej lekarzy niż Belgom czy Włochom. To oznacza, że jeden polski lekarz musi przeciętnie wykonywać dwa razy tyle pracy co jego belgijski czy włoski kolega. Tak naprawdę nasz system funkcjonuje dzięki ogromnemu poświęceniu nisko opłacanego personelu, czego niestety społeczeństwo nie docenia.
Część z lekarzy wykonuje tę pracę prywatnie.
Tak, ale także dlatego, że w placówkach publicznych szybko się kończą usługi finansowane z NFZ. Więc nawet nie chodzi o to, że nie ma kto leczyć, ale nie ma za co.
Lekarze przerzucają często pacjentów do swoich prywatnych praktyk, wyłapując ich z tej grupy, która przychodzi leczyć się publicznie.
To patologiczny system. Ale ma swoje uzasadnienie, bo wielu z tych chorych nie mogłoby uzyskać odpowiedniego leczenia w odpowiednim czasie w ramach NFZ. Sam, będąc pacjentem, wolałbym wchodzić bocznymi drzwiami, skoro główne są zamknięte, i gotów byłbym płacić, byle tylko otrzymać pomoc. Inaczej mówiąc, zawsze potrzebne są wentyle, gdyż w medycynie nigdy nie przewidzi się wszystkich możliwych sytuacji.
Jednak ten patologiczny układ jest tak naprawdę na rękę lekarzom. Dzięki temu mogą dorobić.
To nieprawda. Lekarz szuka dodatkowej pracy, bo w podstawowym miejscu pracy jest wynagradzany gorzej, niż powinien. Wynika to ze zbyt małych nakładów na zdrowie. Podam przykład – przeszczepienie autologiczne szpiku wykonane w USA kosztuje 250 tys. dol. Ten sam zabieg przeprowadzony w Polsce ok. 50 tys. zł. Oznacza to, że każdy, kto bierze udział w operacji, otrzymuje u nas kilkaset złotych, a w USA kilka tysięcy dolarów. Trudno się dziwić, że polski lekarz, który po wykonaniu zabiegu otrzyma 200 zł, biegnie dorobić.
Jedna z agencji, która wysyła lekarzy do pracy za granicą, twierdzi, że teraz lekarzom nie opłaca się wyjeżdżać. Niskie zarobki w Polsce są mitem.
Z naszej kliniki wyjechało kilka osób, do Szwecji, Wielkiej Brytanii i Niemiec. Mówią, że jest im o wiele lepiej.
Wyjeżdżają tylko z powodu pieniędzy? Może tam są lepsze standardy leczenia?
Więcej zarabiają, mniej pracują. Lekarka w Szwecji przyjmuje kilkunastu pacjentów dziennie, u nas przyjmowała 30 – 40 dziennie. I nie była w stanie się utrzymać, mając trójkę dzieci.
To dlaczego pan nie wyjechał?
Miałem wiele propozycji. Ostatnia była z Australii, pracowałem zresztą trzy lata w Stanach Zjednoczonych. Ale decyzja o emigracji jest bardzo poważna, obejmuje również rodzinę. A poza tym za Polską się tęskni, nawet jak jest bardzo dobrze. I tylko z powodu pieniędzy nie chciałbym tak radykalnie zmieniać życia. Poza tym nie narzekam na dochody.
Może kuszące są lepsze warunki pracy?
Standardy leczenia i sposób postępowania w Polsce w odniesieniu np. do białaczki są bardzo podobne jak za granicą. Efekty leczenia są też zbliżone – Europejska Grupa do Spraw Przeszczepienia Szpiku analizowała wyniki przeszczepów szpiku w Europie i ku zaskoczeniu wszystkich okazało się, że Polska nie odbiega od reszty. Mimo że przeznaczane na nie kwoty stanowią jedną czwartą tego, ile przeciętnie wydaje się w Europie.
Dlaczego w takim razie odwołujemy się do standardów obowiązujących na Zachodzie?
Różnica jest taka, że tam lekarze mają sekretarki, które załatwiają całą papierkową robotę. W Polsce nawet lokalowo nie jesteśmy przygotowani do zatrudnienia takiej pomocy. W szpitalach nie ma na to miejsca.
Chce pan powiedzieć, że jedyna różnica polega na zatrudnianiu sekretarek?
Standardy, przynajmniej w hematologii, są takie same. Tylko wyceny są większe. Ale tam również są kolejki. Powiem więcej, kiedy pierwszy raz pojechałem w latach 70. do USA, zobaczyłem, że ludzie, by ratować zdrowie, zadłużają się niemiłosiernie. To był szok. Polska, gdzie każdy miał i ma dostęp do leczenia, jawiła się jako raj. Oczywiście tamtejsze wiodące ośrodki są o wiele lepiej wyposażone technologicznie. Ale z drugiej strony lokalne szpitale dla biedoty to obraz nędzy i rozpaczy.
A co z dostępem do nowoczesnego leczenia?
Istnieją różnice w dostępie do różnych leków. Naszą bolączką jest to, że finansowanie leków jest zależne od urzędników. Decyzję o leczeniu najciężej chorych podejmuje dyrektor oddziału wojewódzkiego NFZ, który ani nie zna danej dziedziny medycyny, ani chorego. Na przykład od blisko dwóch lat walczę o udostępnienie bortezomibu dla chorych z niewydolnością nerek leczących się ze szpiczaka. Bez tego leku to najgorzej rokujący chorzy i właśnie oni są pozbawieni do niego dostępu. Obowiązek publiczny jest taki, żeby dbać o tych najbardziej poszkodowanych przez los. Ale postępowanie płatnika jest odwrotne.
Dostęp do wielu leków jest ograniczony, bo resort zdrowia tłumaczy, że chce ukrócić praktyki firm farmaceutycznych. Te zaś mocno lobbują. Niektórzy twierdzą, że protest lekarzy leży w interesie koncernów.
To nieprawda. Protest lekarzy w ogóle nie dotyczy tej części ustawy refundacyjnej. Natomiast trudno się dziwić, że firmy lobbują za swoimi produktami, a od nas oczekiwać, że będziemy przed umierającymi pacjentami ukrywali informacje o skutecznych lekach. Wybierając jako społeczeństwo kapitalizm, zdecydowaliśmy się na system, w którym to koncerny produkują leki. Więc jak mówimy A, musimy powiedzieć B i pogodzić się z tym, że nie ma gospodarki rynkowej bez marketingu.
Skąd wiadomo, kiedy coś jest naprawdę potrzebne, a co jest efektem skutecznego marketingu?
W onkologii rzecz jest prosta – niedziałający lek umiera śmiercią naturalną. Na raka marketing działa słabo. Można lekarzy przekonać, żeby raz, dwa razy zastosowali jakiś „cudowny medykament”, ale jeśli nie będzie efektu, nie będą go podawać. Jeśli chodzi o listę leków refundowanych, to firmy nie zarabiają na lekach cytostatycznych (większość tanich doustnych leków przeciwnowotworowych w ogóle się na niej nie znalazła), może na czynnikach wzrostu. Ja sam zbieram informacje z wielu źródeł. Słucham przedstawicieli firm, rozmawiam z kolegami, sprawdzam w internecie. I wraz z innymi specjalistami opracowuję i aktualizuję zalecenia dotyczące codziennej praktyki w hematologii, czyli rodzaj pewnego standardu postępowania.