Pokusa, by wychodzić poza opłotki swej profesji, dziś jest chyba nawet większa, bo i profesji się namnożyło. Jeszcze w XVIII w. nie trzeba było być w ogóle uniwersyteckim prawnikiem, by odnosić sukcesy zawodowe jako palestrant. Inna rzecz, że system prawa nie był rozbudowany na tyle, by ogólnie wykształcony człowiek nie mógł mieć w nim rozeznania. Jeszcze w latach międzywojnia było wielu adwokatów, nawet sędziów, którzy nie mieli wykształcenia uniwersyteckiego. W Rosji carskiej były nawet prawnicze licea zawodowe, które wystarczająco na poziom tamtych czasów przygotowały kadry do wykonywania różnego rodzaju usług prawniczych. Spośród nich rekrutowało się wielu obrońców sądowych, których po II wojnie wpisano gremialnie na listy adwokackie. W czasach PRL mieliśmy osławione szkoły Duracza, które sędziów przygotowywały w ciągu dwóch lat, a prokuratorów w sześć miesięcy. Jednocześnie można było równolegle uzyskać maturę, nie tracąc czasu na zdobywanie średniego wykształcenia w odrębnym trybie. System prawa jest coraz bardziej skomplikowany, a mimo to co i rusz pojawiają się na tyle zdolni osobnicy, że potrafią pełnić jednocześnie kilka ról prawniczych. Media uraczyły nas ostatnio całym serialem przygód pewnego mechanizatora rolnictwa, który potrafi być jednocześnie i policjantem, i prokuratorem, a nawet adwokatem. Ba, także politykiem – bez mrugnięcia okiem wypowiadającym się na temat organizacji policji, systemu nadzoru nad nią itd. Co więcej – większość społeczeństwa wydaje się przekonana, że nasz dzielny szeryf jest w stanie skutecznie i szybko rozwiązać każdą zagadkę i każdy problem. Westernowy szeryf jest specjalnie legitymizowany przez społeczność, a raczej sędziego, który wręcza mu gwiazdę – symbol specjalnej licencji. U nas to nie jest ani konieczne, ani potrzebne. Licencję detektywa państwo może nawet odebrać. Zamiast posiadać gwiazdę szeryfa, można samemu zostać gwiazdą wykreowaną przez media. Okazuje się, jak widać, że na Dzikim Zachodzie panował mimo wszystko większy porządek… Każdy cyrulik w danej Polsce musiał należeć do cechu. Tych, którzy poza cechem usiłowali wykonywać takie same usługi, nazywano partaczami – od łacińskiego pars, partis – czyli część. Z czasem nawet chirurdzy zaliczeni zostali do lekarzy i dziś muszą mieć specjalne dyplomy uniwersyteckie, podobnie jak psychoterapeuci. Nie wiem, czy Tomasz Terlikowski jest psychoterapeutą, pewnie nie – a na pewno nie jest psychiatrą. Bo gdyby był, wiedziałby z pewnością, że nie można prowadzić terapii czy jakiegokolwiek leczenia bez osobistego kontaktu z pacjentem. Co więcej – lecząc bądź profesjonalnie stosując terapię, byłby związany tajemnicą zawodową oraz kodeksem etycznym, wyjątkowo piętnującym rozgłaszanie wszem i wobec, na co cierpi jego pacjent. Tymczasem ów znany publicysta rozpoznał u swojej „pacjentki”, i to tylko na podstawie tego, co sama o sobie opowiedziała w mediach, pewien zespół, co do którego nie wiadomo, czy na pewno jest jednostką chorobową, czy nie (chodzi o zespół poaborcyjny, który publicysta w swym felietonie przypisał znanej satyryk, po tym jak wyznała publicznie, że dokonała aborcji oraz że nie lubi dzieci – red.). Jedni ten zespół dopiero postulują, inni go rozpoznają, inni jeszcze jego istnieniu zaprzeczają. Gdyby jednak założyć, że zespół taki istnieje, a Tomasz Terlikowski jest tego pewny, bo pisze, że nie trzeba być doświadczonym psychoterapeutą, by ten syndrom w opisywanym przypadku zobaczyć – to jego sytuacja z punktu widzenia kodeksu deontologicznego byłaby nie do pozazdroszczenia. Diagnozować pacjenta bez jego zgody i bez osobistego kontaktu, a na dodatek dzielić się wynikami swego rozpoznania z czytelnikami poczytnego pisma w celach zarobkowych byłoby z punktu widzenia każdej profesji lekarskiej czy psychologicznej czymś absolutnie niedopuszczalnym. Dopóki dziennikarz opisuje jakiś problem medyczny abstrakcyjnie, w oderwaniu od konkretnego człowieka, dopóty nie można czynić mu z tego żadnego zarzutu. Jeśli już jednak wkracza w strefę chroniącą podmiotowość i godność konkretnej jednostki, musi mieć się na baczności. Chyba że dziennikarzy, w tym ich podgrupę teologów, nie obowiązują już żadne zasady etyki zawodowej.
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama