Chaleb Ibrahim, imigrant z Jordanii, ma swoją wersję amerykańskiego snu. Skromną. Chciałby mieć samochód i pracować jako taksówkarz w Milwaukee w stanie Wisconsin. Problem polega na tym, że nie ma 150 tys. dolarów. Tyle musiałby wydać nie na auto, ale na odkupienie od innego kierowcy licencji umożliwiającej legalne prowadzenie biznesu. Licencje są tak drogie, bo władze 600-tysięcznego Milwaukee wydały zaledwie 321 taksówkarskich pozwoleń. By spełnić swoje marzenie, Ibrahim zgodził się, by w jego imieniu sprawą licencji zajął się Institute for Justice, działająca od 1992 roku libertariańska firma prawnicza walczącą o wprowadzenie do konstytucji stanu Wisconsin zapisu znoszącego koncesje. – Jeśli wygramy, to młodzi otrzymają w końcu szansę na własną taksówkę i lepsze życie – mówi Jordańczyk.

Koncesje na prowadzenie taksówki stały się w Milwaukee tak horrendalnie drogie, ponieważ z braku konkurencji zawód ten jest wyjątkowo dochodowy. Może zaświadczyć o tym jedna rzecz: każdy kierowca musi co tydzień zapłacić miastu okrągły tysiąc dolarów. Ta tzw. renta ekonomiczna – istniejącą w wielu przypadkach z winy polityków, którzy są przekonani o słuszności systemu przywilejów – blokuje jednak konkurencję. Licencje taksówkarskie w Milwaukee są warte ok. 48 mln dol., a ponad połowa z nich należy do firm będących własnością rodziny Sanfelippo. – Ludzie nie rozkręcą własnego biznesu, bo już na początku musieliby zrobić coś bezsensownego: zapłacić 150 tysięcy komuś, kto w niejasny sposób został uprzywilejowany przez system – mówi Anthony Sanders, prawnik z Institute for Justice.

>>> Czytaj też: FT: Gospodarka USA się sypie, debaty wyborcze się degenerują

Walka o uwolnienie zawodu taksówkarza w Milwaukee może wydać się błaha, ale doskonale obrazuje to, jak szkodliwy jest system koncesji. Choć Partia Herbaciana (Tea Party) i ruch Okupuj Wall Street nie zdają sobie z tego sprawy, łączy je jedna rzecz: dążenie do zniesienia przywilejów i renty ekonomicznej, które wypaczają gospodarkę.

Reklama

Prawa autorskie to też monopol

Renta ekonomiczna pozwala bogacić się jednym kosztem drugich. Gdy gospodarka kwitła, nie miało to większego znaczenia, bo wszyscy korzystali na wzroście. Ale kiedy globalizacja i zmiany technologiczne zwiększyły nierówności w USA oraz innych krajach Zachodu, zyskała na znaczeniu sprawiedliwość systemu. Dla większości ekonomistów renta ekonomiczna jest obecnie złem. Z badań wynika, że pogoń za nią kosztuje rocznie amerykańską gospodarkę nawet 12 proc. bieżącej produkcji (current output). Dzieje się tak, bo monopolistycznymi przepisami przesiąknięte są m.in. finanse i system ochrony praw autorskich.

Matt Kibbe, szef powiązanej z Partią Herbacianą organizacji FreedomWorks, podkreśla, że dla jego ruchu walka z rentą ekonomiczną jest naturalna. – Tea Party powstała na fali walki z bailoutami dla banków, których były zbyt duże, by upaść. Otrzymały więc od państwa pomoc, a to przecież nic innego jak renta ekonomiczna. Biznes zawsze szukał wsparcia u władzy, ale teraz ta symbioza doszła do poziomu, w którym niecna zmowa między wielkim biznesem a wielką władzą wprost definiuje politykę publiczną – przekonuje.

– Tymczasem większość społeczeństwa nie odróżnia renty ekonomicznej od tworzenia rzeczywistej wartości dodanej, jak np. w przypadku technologii informatycznych – mówi Martin Kretschmer, profesor prawa na Uniwersytecie w Bournemouth w Anglii, który w zeszłym roku pomagał toczyć beznadziejną walkę w Europie przeciwko rentom na ogromną skalę: m.in. poprzez wydłużenie obowiązywania praw autorskich na nagraną muzykę z 50 do 70 lat. Nowe ustawodawstwo wyjmuje miliard euro z kieszeni konsumentów i oddaje koncernom muzycznym oraz starzejącym się gwiazdom rocka. – Zwolennicy wydłużenia czasu ochrony przekonują, że dzięki temu artyści zyskają motywację do tworzenia. Jednak to, że prawo ma moc wsteczną, zdradza ich prawdziwe intencje. The Beatles nagrali słynny album „Rubber Soul” i otrzymywanie tantiem przez żyjących członków zespołu przez kolejne 20 lat nie spowoduje, że zejdą się i nagrają jeszcze jakąś płytę – przekonuje Kretschmer. I dodaje, że naukowcy zajmujący się prawami autorskimi i próbujący ustalić okres, który równoważyłby interesy konsumentów i twórców, uważają, że twórcy powinni otrzymywać tantiemy przez góra 14 lat.

Wynagrodzenia dyrektorów firm też wywołują wiele emocji. Niektórzy ekonomiści twierdzą, że wysokie pensje są optymalnym środkiem zmuszającym menedżera do działania w interesach akcjonariuszy, z kolei inni – że dyrektorzy mają możliwość wpływu na rozmiar swoich wynagrodzeń i mogą wymuszać renty. – Wiemy, że płace dyrektorów po części składają się z rent, dlatego że poziom wynagrodzenia i jego niezależność od wydajności rosną razem z poziomem władzy – mówi Jesse Fried, profesor z Harvard Law School i współautor książki „Płaca bez wydajności” (Pay Without Performance), krytykującej politykę płac na wyższych szczeblach.

Poprawienie ładu korporacyjnego w USA, takie jak zasada say on pay, dająca akcjonariuszom wpływ na ustalenie wysokości wynagrodzenia dyrektorów, może przyczynić się do zmniejszenia udziału rent ekonomicznych w płacach menedżerów. Jednak dyrektorzy firm notowanych na giełdzie, których udziałowcy są rozproszeni, i tak będą mogli nadal korzystać z dawnych przywilejów. W epicentrum problemu leży sektor finansowy jako branża, w której niektóre firmy i osoby mają władzę oraz informacje, które są niedostępne innym. Banki inwestycyjne wiedzą, jakie papiery wartościowe kupują i sprzedają ich klienci; maklerzy specjalizujący się w handlu wysokiej częstotliwości (HFT) walczą o umieszczenie swoich komputerów jak najbliżej giełd; cała branża aktywnego inwestowania otrzymuje coś w rodzaju renty ekonomicznej.

Walka o konstytucję

Choć taksówkę w Milwaukee można spotkać tylko przy jednym z hoteli, to siedziba American United Taxicab Co. znajduje się prawie w samym centrum miasta. Firma zajmuje znaczną część dużego wieżowca, a jej biura przypominają wystrojem spółkę internetową. Pracownicy dziennie odbierają 6 tys. wezwań i śledzą ruchy aut za pomocą GPS.

Joe Sanfelippo jest ewidentnie rozzłoszczony atakiem prawników na firmę, która z jego punktu widzenia została zbudowana dzięki inwestycjom, ciężkiej pracy i umiejętnemu zarządzaniu. – Oni nie chcą wolnego rynku, oni chcą wszystko dostać za darmo. To nie Institute for Justice, ale Instytut Okupuj Wall Street. Oni rozpętują wojnę klasową – gorączkuje się.

Sanfelippo wylicza powody, dla których wszystkim wiodło się źle, zanim miasto zdecydowanie ograniczyło liczbę licencji dla taksówkarzy. – Nikogo nie było stać na to, żeby wyjechać na ulicę dobrym autem. Często zdarzało się, że taksówkarz siedział w miejscu cztery godziny, czekając na kurs. Dochodziło więc do bójek o pasażerów. Znieście ograniczenia, a znów Milwaukee zapełni się mnóstwem szemranych korporacji – podkreśla.

Wszystkie te powody mogą tłumaczyć, dlaczego władze Milwaukee chcą ograniczyć liczbę licencji taksówkarskich, ale to nie oznacza, że obecni właściciele koncesji muszą mieć do nich dożywotnie prawo. Miasto mogłoby po prostu co roku lub co dwa lata ogłaszać przetarg na 321 licencji i samo pobierać wszystkie zyski. Inny argument jest taki, że licencja jest gwarancją emerytury dla kierowców, którzy inaczej nie mieli by czego sprzedać, kończąc działalność. Sprawa sądowa wznowiła żądania o przekształcenie obecnych licencji w system na kształt nowojorskiego – w Wielkim Jabłku co roku wydawanych jest kilkanaście nowych koncesji.

Nie ma łatwego sposobu na eliminację rent ekonomicznych, bo stojące za nimi licencje i monopole dają szybki oraz łatwy zarobek. – Jednym z rozwiązań jest stosowanie przez sądy narzędzia znanego jako konstytucja USA – mówi Peter van Doren z libertariańskiego Instytutu Cato. Właśnie to podejście – ograniczenie regulacji zgodnie z zasadami ustawy zasadniczej – chcą zastosować prawnicy w Milwaukee.

Innym rozwiązaniem, tam gdzie ograniczenia muszą być wprowadzane lub wynikają z prywatnej zmowy, jest przejrzystość. – To zawsze zmniejsza poparcie dla polityki, która tworzy renty dla kilku uprzywilejowanych – mówi Roger Congleton, profesor ekonomiki na Uniwersytecie w Zachodniej Wirginii. Dla Chaleba Ibrahima sprawa jest prostsza. – Nie powinno być żadnego monopolu. W obecnych warunkach mogę pracować dzień i noc, a i tak nie będzie mnie stać na kupno licencji – mówi.