„Miasto, masa, maszyna” – ten slogan wyrażający wielkie społeczne nadzieje wiązane z szybką urbanizacją był wizytówką artystycznej awangardy lat 20. XX wieku. Teraz tamta fascynacja wraca z nową siłą. Najbardziej aktualnym dowodem jest raport opublikowany na początku kwietnia przez zespół analityków czołowego europejskiego banku Credit Suisse. Badacze biorą w nim pod lupę perspektywy inwestowania w największych aglomeracjach globu. Przy okazji dostarczają jednak całą garść argumentów, że miasto jest najlepszą odpowiedzią na większość gospodarczych bolączek współczesności.
Pokazują choćby to, że istnieje proste i szybkie przełożenie pomiędzy tempem urbanizacji a wzrostem PKB. Uśredniając, każdy wzrost urbanizacji o 5 proc. przynosi 10-proc. wzrost PKB na głowę mieszkańca. To w tym tkwi tajemnica sukcesu najważniejszych gospodarek wschodzących, takich jak Chiny, gdzie miejska populacja skoczyła z 200 mln w 1990 r. do ponad miliarda w 2010 r. Efekt? Dwie dekady temu Państwo Środka tworzyło 5 proc. światowego PKB. Dziś przypada nań 20 proc. tortu globalnej produkcji dóbr i usług. To jednak nie wszystko. W analizie Credit Suisse można znaleźć również dowody, że szybka urbanizacja nie poprawia wyłącznie – uważanych za zimne i bezduszne – wskaźników wzrostu, lecz przekłada się też na lepsze życie milionów ludzi. W krajach przeżywających gwałtowną urbanizację statystyki kapitału ludzkiego, poziomu edukacji czy zdrowia idą szybko w górę, budując zastępy zdolnej do konsumpcji i napędzania gospodarki klasy średniej. To nie koniec. Raport pokazuje niezbicie, że im większy odsetek ludności mieszka w miastach, tym mniej szkody dla środowiska naturalnego powoduje statystyczny obywatel. Cud? Nie, po prostu miejskie systemy energetyczne czy komunikacyjne są bardziej wydajne, a poziom świadomości ekologicznej mieszkańców miast jest wyższy niż na wsiach. Nawet w Chinach, Indiach czy Tajlandii.
Najbardziej fascynujące jednak dopiero przed nami: otóż miasto ma być także remedium na bolączki starego świata. I to pomimo że urbanizacja społeczeństwa sięga 80 – 90 proc. i nie jest już tak łatwo napędzać wzrost, przyciągając ludzi z przysiółków do metropolii. Klucz do sukcesu leży w odwróceniu fatalnych trendów, które zaczęły się szerzyć w zachodnich miastach w ostatnich 20 – 30 latach. Jeden z nich (doskonale znany również w Polsce) to eksplozja cen mieszkań. Zjawisko uważane pierwotnie za pozytywne (zwłaszcza dla tych, którzy się na nim dorobli) zyskuje ostatnio coraz więcej krytyków. Jednym z nich jest prominentny publicysta amerykańskiego magazynu „Slate” Matthew Yglesias. W wydanej w marcu książce „The Rent Is Too Damn High” („Ten cholerny czynsz jest zbyt wysoki”) dowodzi: to właśnie wyśrubowane ceny nieruchomości sprawiają, że zwłaszcza największe miasta zawodzą w roli motorów napędowych zachodnich gospodarek. Prowadzą one do niefortunnej alokacji zasobów: ludzie z klasy średniej przenoszą się nie tam, gdzie ich umiejętności mogłyby zostać najlepiej spożytkowane dla gospodarki, ale po prostu tam, gdzie mogą wynająć mieszkanie. W efekcie nie dochodzi do ożywczego spotkania kapitału ludzkiego z biznesową szansą. I dlatego Zachód drepcze w miejscu.
Reklama
Podobnego zdania jest Ryan Avent, autor wydanej jesienią ubiegłego roku książki „Gated City” („Miasto strzeżone”), który dowodzi (na przykładzie USA), że im wyższe zagęszczenie mieszkańców, tym wyższa produktywność regionu. A Doug Saunders, autor publicystycznego reportażu o najważniejszych metropoliach, do których co roku napływają setki tysięcy nowych mieszkańców, „Arrival City” („Cel: miasto”), pisze z patosem, że to tam rozstrzygną się nie tylko gospodarcze, lecz także polityczne losy XXI wieku. W zależności od tego, jak będą one potrafiły sobie poradzić z wielkimi wyzwaniami, jakie nieuchronnie niesie ze sobą dynamiczny rozrost.