Tą chorobą jest rozrzutność i niezdrowa rywalizacja – wynika z opinii Marka C. Taylora, publicysty Bloomberga.

Taylor powołuje się m.in. na raport Richarda Kneedlera z Marshall College w Pensylwanii, który szacował już w 2009 roku, że spośród 700 badanych prywatnych uczelni wyższych w USA dwie trzecie stały na krawędzi finansowej klapy.

„Budowlany wyścig zbrojeń na kampusach to najbardziej widoczny przykład rywalizacyjnego amoku. Uczelnie wyższe w USA chcą być na tyle konkurencyjne dla studentów, że podejmują zbyt ambitne inwestycje” – pisze Taylor w artykule. „W niektórych przypadkach nowe projekty rzeczywiście polepszają jakość kształcenia. Jednak najczęściej wciągają szkoły w bardzo kosztowną rywalizację – nowe centrum sportowe, akademik, czy inne udogodnienia dla studentów zaczynają wyglądać słabo, gdy uczelnia obok otwiera jeszcze nowocześniejsze – a ten wyścig nie ma końca”.

Wciąż mówi się o tym, jak bardzo dążenie do konkurencyjności rozwija jednostki, instytucje i firmy. Skłania do podejmowania ryzyka, niezbędnego dla wdrażania innowacji i polepszania wydajności. Ale w przypadku edukacji wyższej w USA konkurencja działa odwrotnie – twierdzi Mark C. Taylor. Według niego często zniechęca do ryzykowania, prowadzi do podejmowania zbyt ostrożnych, krótkoterminowych decyzji, wytwarzania miernych produktów oraz promowania rozrzutności i wydatków na biurokrację i „sztuczne kwiaty”.

Reklama

Rozrzutność o jakiej polskie uczelnie mogą pomarzyć

„Chodzi o niezdrowe dążenie do bycia lepszym od sąsiada” – napisał przedstawiciel Uniwersytetu Wright State University w artykule dla Daily News. Artykuł wyjaśnia dlaczego college w Ohio wydają setki milionów dolarów na centra dla studentów i inne pozaakademickie atrakcje. W stanie Giorgia trwa śledztwo regulacyjne w sprawie finansowania budowy 173 domów studenckich, garaży, boisk i centrów rekreacyjnych.

Najczęściej niezdrową rywalizację rozpoczynają prywatne uczelnie. Szkoły takie jak Harward University, czy New York University zaciągają miliardowe długi. W efekcie mniejsze szkoły czują presję, aby iść w ich ślady – pożyczać i wydawać pieniądze, których nie mają – tłumaczy Taylor.

Obsesja na punkcie rankingów

System szkolnictwa wyższego w USA różni się od większości europejskich rozwiązań przede wszystkim różnorodnością. To uczelnie samodzielnie opracowują programy nauczania, w które państwo nie ingeruje. O jakości uniwersytetu decyduje akredytacja regionalna bądź profesjonalna, jak wyjaśnia Fundacja Fulbrighta na stronach internetowych. Uczelnie muszą rywalizować ze sobą o prestiż. Istnieje tzw.” liga bluszczowa”, która skupia najbardziej znane i renomowane szkoły wyższe, takie jak Yale czy Harward.

Najlepsza reklamą dla szkoły jest pozycja w międzynarodowych rankingach. Zawsze mają one wpływ na zainteresowanie uczelnią przez kandydatów a także poziom dotacji. Co roku władze wszystkich uczelni czekają na Academic Ranking of World Universities, the World Top Universities oraz Times Higher Education World University Rankings. Amerykańskie uczelnie są najczęściej w czołówkach tych zestawień. Jednak płacą za to wysoką cenę.

Ale to nie wszystko. Rywalizacja toczy się także na polu studiów doktoranckich. Często są tworzone niepotrzebnie, tylko po to, aby podnieść prestiż szkoły. Uniwersytet w Teksasie (University of North Texas), na przykład, może poszczycić się ofertą 97 licencjackich, 82 magisterskich i 35 doktoranckich programów. To nie wystarczy. Mimo, że konieczność cięcia wydatków doprowadziła już do zamknięcia 90 proc. programów edukacyjnych, uniwersytet wciąż tworzy nowe naukowe programy doktorskie. W ten sposób teksańska uczelnia wcale nie zwiększa poziomu naukowego, ale dołącza do licznego grona szkół, które kształcą przyszłych "niepotrzebnych" doktorów – a popyt na tego typu wykształcenie w USA znacznie przewyższa zapotrzebowanie na rynku. Wszytko po to, aby otrzymać dodatkowe dotacje federalne albo lukratywne prywatne datki i zwiększyć prestiż.

Zawsze chodzi o pieniądze

Ze względu na sposób finansowania uczelnie dzielą się na publiczne i prywatne lub niezależne. Uczelnie prywatne mają prywatne fundusze, które zasilają ich budżety. Uczelnie publiczne finansowane są z pieniędzy podatników danego stanu.

Studia w USA są płatne i czesne są wymagane zarówno na prywatnych jak i publicznych uczelniach. Jak wyjaśnia Fundacja Fulbrighta uczelnie prywatne pobierają jednakowe czesne od wszystkich studentów bez względu na to skąd pochodzą. Publiczne uczelnie pobierają znacznie mniejsze czesne od mieszkańców danego stanu lub rezydentów.

Inaczej to wygląda w polskim systemie, w którym studia na publicznych uczelniach są w całości finansowane przez państwo.