Tony Lee piętnaście lat temu sprzątał mopem korytarze fabryki części metalowych Eaton Corp. w Ohio, dziś jest jej dyrektorem oraz współwłaścicielem. Udało mu się nie tylko uratować zakład przed zamknięciem i ocalić kilkanaście miejsc pracy, w tym dla siebie. Jego firmie wiedzie się coraz lepiej, a on – za swoje biznesowe dokonania – trafił na listę 25 menedżerów mogących pochwalić się najbardziej niespodziewanymi sukcesami, którą co roku przygotowuje magazyn „Inc.”.
– Na początku byłem po prostu cieciem. Czyściłem toalety, myłem podłogi, zbierałem rzucone niedopałki – opowiada swoją historię 43-letni dziś Tony Lee. Choć od małego marzył o rozkręceniu własnego biznesu, dzięki któremu mógłby się pławić w bogactwie niczym drugi Rockefeller, nie miał żadnych środków, by urzeczywistnić tę fantazję. Urodził się w biednej rodzinie i jedyne, co mógł zrobić po ukończeniu szkoły, to zaciągnąć się do wojska. W tamtych czasach armia USA gwarantowała żołd, możliwość dalszego kształcenia się i przede wszystkim spokój. Niestety, sen o łatwym życiu w koszarach został przerwany w sierpniu 1990 roku przez George’a H.W. Busha: amerykański prezydent postanowił stanąć w obronie maleńkiego Kuwejtu, który został zajęty przez sąsiedni Irak. I tak Tony Lee trafił na wojnę do Zatoki Perskiej.
Choć pierwsze starcie z reżimem Saddama Husajna było krótkie i nieobfitujące w starcia, to i tak cała sytuacja nie bardzo mu się podobała – i w efekcie nie przedłużył kontraktu z US Army. W 1993 roku przeszedł do cywila i od razu musiał się zmierzyć z nieznanymi mu dotąd problemami. Na początek musiał znaleźć pracę, a nie było to wcale takie proste, bo nie miał żadnego przydatnego wykształcenia. Nie mógł też przejść na zasiłek, bo jego dziewczyna – a obecnie żona – była w ciąży. – Musieliśmy płacić rachunki. Było mi absolutnie wszystko jedno, co będę robił, byleby tylko zarabiać – mówi.
Reklama
Na początku udało mu się zatrudnić w hucie – wykonywał najprostsze i najcięższe zajęcia, ale po kilku tygodniach został zwolniony. Padł ofiarą optymalizacji kosztów. Znów więc musiał szukać pracy: do wzięcia była wyłącznie posada sprzątacza w miejscowej rzeźni. Zdecydował się zatrudnić, choć zajęcie było słabo płatne. Przez kolejne pół roku próbował rozpaczliwie (dziecko już się urodziło) znaleźć lepszą pracę. W końcu usłyszał o etacie woźnego w Eaton Corp. z oszałamiającą jak dla niego wówczas pensją w wysokości 10 dol. na godzinę. Nie zastanawiał się długo nad zmianą chlebodawcy.
– Oczywiście, że nie było to wymarzone zajęcie, ale musiałem utrzymać rodzinę – opowiada Lee. Ale paradoksalnie – taki był początek jego sukcesu. W ciągu następnych czterech lat udało mu się awansować ze stanowiska sprzątacza do funkcji kierownika działu produkcji pierścieni oporowych do silników przemysłowych. Jak tego dokonał? Po tym jak już posprzątał przydzielony mu kawałek fabryki, chodził do hali produkcyjnej i podpatrywał tajniki wytwarzania pierścieni. Po kilku miesiącach pozwolono mu stanąć przy tokarce (to wiązało się z lepszymi zarobkami). Dawni koledzy wspominają, że wykazywał się nie tylko pracowitością, lecz także talentem organizacyjnym. Szefostwo fabryki dostrzegło go i powoli zaczęło powierzać mu coraz bardziej odpowiedzialne zadania. W końcu został opiekunem działu, który produkował pierścienie oporowe.
Z kolejnymi awansami zarabiał coraz lepiej i wraz z rodziną wiódł spokojny żywot klasy średniej: dom z podjazdem dla auta, wypady za miasto, barbecue. Ale do czasu – amerykański przemysł stalowy zaczął przegrywać rywalizację z chińskimi hutami. Ratując się przed popadnięciem w długi, Eaton Corp. ograniczało produkcję i zwalniało robotników. Gdy Lee zaczął pracę, w jego dziale było zatrudnionych ponad 1000 osób, pod koniec 2001 już tylko 35. Perspektywa bankructwa zakładu stawała się coraz bardziej realna. W 2002 roku firmę kupił fundusz inwestycyjny z Nowego Jorku, jednak nie po to, by ją ratować tylko po to, by podzielić na części i z zyskiem sprzedać. Lee nie chciał po raz kolejny wylądować na bruku, zwłaszcza że w okolicy nie było nowych miejsc pracy. Nie pozostało mu nic innego, jak spełnić dziecięce marzenie i rozkręcić własny biznes.
Wpadł na – jak sam przyznaje – szaleńczy pomysł, by wykupić swój wciąż przynoszący zyski dział i zbudować na nim nowe przedsiębiorstwo. Łatwo powiedzieć, ale trudno zrobić, zwłaszcza gdy się nie ma wykształcenia i jest się ekonomicznym analfabetą. Nie poddał się jednak, tylko zakasał rękawy i zabrał się do pracy.
Po pracy chodził do biblioteki i co wieczór przez kilka godzin czytał poradniki ekonomiczne. Ten wymuszony przez okoliczności przyspieszony kurs kształcenia trwał ponad pół roku i został zwieńczony napisaniem biznesplanu. Potem trzeba było już tylko znaleźć gotówkę na rozruch. – Byłem bardzo naiwny. Wydawało mi się, że wszyscy dostrzegą tę ogromną szansę, którą ja widziałem. Ale tak nie było – wspomina Lee. Rzecz jasna banki, poturbowane wówczas mocno przez pęknięcie internetowej bańki spekulacyjnej, ani myślały o zainwestowaniu miliona dolarów w pomysł ekonomicznego samouka. Nie pozostało mu nic innego, jak tylko spróbować zainteresować swoim pomysłem prywatnych inwestorów.
Nie było to łatwe. Choć internetowa bańka pękła, jednak sieć wciąż pozostawała o wiele lepszym pomysłem na biznes niż chylący się ku kompletnemu upadkowi przemysł metalowy. O dziwo, inwestorzy wyrazili chęć spotkania i omówienia szczegółów planu. W trakcie rozmów zgodzili się wyłożyć gotówkę, ale nieoczekiwanie postawili warunek: sfinansują stworzenie nowej fabryki, jeśli Lee zainwestuje w projekt 25 tys. dol. Ta suma miała sprawić, że jeszcze mocniej zwiąże się z całym projektem i nie odpuści po zderzeniu się z pierwszymi problemami. – To była dla mnie wówczas góra pieniędzy. Ale co miałem robić, musiałem podjąć ryzyko: sprzedałem motor i zaciągnąłem bankową pożyczkę pod zastaw domu – mówi. Tak stał się współwłaścicielem nowego zakładu, któremu nadał nazwę Ring Masters, i zarazem jego szefem. Pierwsze decyzje były bolesne: obciął pensje, rozwiązał związek zawodowy i zmusił pracowników do cięższej pracy. Ale sam też stał przy prasie i tokarce.
Po dziewięciu latach zarządzania może śmiało powiedzieć, że odniósł sukces. Jak na swoje możliwości przeogromny. Firma istnieje i z roku na rok przynosi coraz większe przychody: w tym roku mogą wynieść nawet 7 mln dol. Zaczynał z 15 pracownikami, dziś ma ich już 25. Jak sam otwarcie mówi – zainwestowane przez niego 25 tys. dol. zwróciło mu się już kilkakrotnie. Recepta na sukces? – Udało mi się, bo mam za sobą wszystkie szczeble awansu: od sprzątacza po kierownika. Dzięki temu poznałem firmę od podszewki, każdy jej zakamarek. To sprawiło, że potrafię nią zarządzać o wiele lepiej niż wszyscy moi poprzedni szefowie – mówi Tony Lee.