Łowcy działają na wszystkich kontynentach, jednak szczególnie aktywni są tam, gdzie bieda jest tak ogromna, że zrobi się wszystko, by od niej uciec. Przeszukują fawele w Ameryce Południowej, slumsy Meksyku i Afryki. Ich jedynym zadaniem jest wyszukiwanie piłkarskich talentów wśród kilkuletnich chłopców na zlecenie największych futbolowych potęg z Europy, które z powodu tego procederu dorobiły się miana „drapieżców”. Tak teraz wygląda pozyskiwanie zawodników, którzy w przyszłości mają rzucić rywali na kolana, a prezesom klubów dać upragnione trofea – i przy okazji z nawiązką zwrócić zainwestowane w nich pieniądze. Jedną z ostatnich zdobyczy łowców jest Leonel Angel Coira.
W ubiegłym roku Real Madryt zaszokował futbolowy świat. Najbardziej utytułowany piłkarski klub świata ściągnął do siebie urodzonego w Argentynie 7-latka. – Poszukiwaliśmy utalentowanego chłopca, który wyróżniałby się na tle innych zdolnych dzieci. I znaleźliśmy – mówił rzecznik klubu Juan Tapiador. „Królewscy” błyskawicznie dobili targu z ojcem Leonela, bo zaczął się nim interesować rywal zza miedzy: Atletico. – Moje największe marzenia to zmierzyć się z Leo Messim, grać dla Realu i narodowej drużyny Argentyny – mówił chłopiec na konferencji zorganizowanej na Santiago Bernabeu. Kamery i fotograficzne flesze nie peszyły go, rezolutnie odpowiadał na pytania dziennikarzy. Pewna przyszła gwiazda? Przekonamy się o tym za dziewięć lat: jeśli łowcy nie pomylili się w ocenie jego talentu i jeśli przyłoży się do nauki futbolowego rzemiosła, w składzie pierwszej drużyny zadebiutuje po skończeniu 16. roku życia. Na razie musi zmężnieć: nadzieja „Królewskich” mierzy trochę ponad 145 cm wzrostu oraz waży ok. 40 kg.
Real należy do grona najbardziej agresywnie działających drapieżców, razem z Barceloną i innymi klubami hiszpańskimi oraz portugalskimi – które wyspecjalizowały się w penetrowaniu Ameryki Południowej, a także zespołami francuskimi, które z kolei utrzymują monopol na Afrykę. Wszystkie zaś rywalizują ze sobą – i na dodatek jeszcze z klubami angielskimi – na europejskim podwórku. 20-letniego Belga Edena Hazarda (czytaj rownież na str. 10), który od pięciu lat czaruje grą we francuskim Lille (to już jego trzeci klub w karierze), chciałyby widzieć u siebie oba Manchestery, ale może je przebić Chelsea. Jej właściciel Roman Abramowicz – który po wydaniu na budowę drużyny 800 mln euro zdołał w końcu wygrać Ligę Mistrzów – ponownie jest gotów sięgnąć głęboko do kieszeni, by zrobić to, czego nikomu się jeszcze nie udało: obronić tytuł najlepszej klubowej drużyny Starego Kontynentu. Rosyjski oligarcha skłonny jest podobno wydać na Belga 35 mln euro. Londyńczycy zwyciężyli już w rywalizacji o 20-letniego Gaela Kakutę, nadzieję francuskiego futbolu. Już jako 16-latek grał w pierwszym składzie Lens, jednak wysłannikom Chelsea udało się go namówić do zerwania kontraktu. Karę w wysokości 780 tys. euro Abramowicz zapłacił lekką ręką.

Inwestycja musi się zwrócić

Reklama
Działanie Realu, który de facto podpisał kontrakt z dzieckiem (w oficjalnych dokumentach mowa jest o porozumieniu i sportowym stypendium), nie jest niczym nadzwyczajnym. I zanim zaczniemy odsądzać od czci i wiary ludzi zarządzających madryckim klubem (pod ich adresem rzucano nawet obelgi o „futbolowej pedofilii”), nie zapominajmy o tym, że przecież w ten sam sposób trafił do Europy Leo Messi.
Syn hutnika i pracującej dorywczo sprzątaczki, urodzony w argentyńskim Rosario, od małego kopał piłkę. Tak dobrze, że w wieku 5 lat został zawodnikiem dziecięcej drużyny Grandoli, a trzy lata później zmienił klub na pierwszoligowy Newell’s Old Boys. Wkrótce stało się głośno na lokalnym rynku o niesamowicie dryblującym i strzelającym chłopcu. Tak głośno, że 11-latkiem zainteresował się wielki oraz utytułowany River Plate, który jednak ostatecznie nie zdecydował się na jego przejęcie. Powodem rejterady było to, że u Messiego lekarze stwierdzili karłowatość przysadkową, a rodzina chciała, by nowy zespół pokrył koszty leczenia – ok. 900 dol. miesięcznie. Szef River Plate nie zgodził się na wydawanie takiej „fortuny”, co było z pewnością jego największym błędem. Węża w kieszeni nie miał za to ówczesny prezes Barcelony Carles Rexach – zgodził się płacić za leczenie nieziemsko utalentowanego nastolatka, ale postawił jeden warunek. Messi musi przyjechać do Katalonii i pójść do piłkarskiej szkoły działającej przy klubie, słynnej La Masia. Tak właśnie Katalończycy weszli w posiadanie najlepszego dziś piłkarza świata, dzięki któremu m.in. dwukrotnie wygrali Ligę Mistrzów i zdobyli pięć tytułów mistrza Hiszpanii.
– Tak właśnie wygląda przedszkole współczesnego futbolu. FIFA i UEFA coraz mocniej piętnują obrót młodymi zawodnikami, kładą nacisk na utrzymywanie przez kluby szkółek piłkarskich oraz trening. I zespoły starają się realizować te wytyczne, tylko po swojemu je interpretują – mówi DGP Niall Barnaby, zajmujący się m.in. futbolem ekonomista z University of Liverpool.
Piłkarskim władzom marzy się bowiem powrót do amatorskich – dziewiczych oraz niepodporządkowanych pieniądzom – korzeni tego sportu: wszystkie kluby prowadzą szkółki (najlepiej, by jeszcze same na nie łożyły), przyjmują chętnych, mozolnie uczą ich piłkarskiego rzemiosła i powoli szlifują rodzące się talenty. Prawda jest taka, że dziś nikogo nie stać na taką filantropię, bo kluby stały się przedsiębiorstwami nastawionymi na zysk. I nikt nie będzie lokował gotówki w inwestycje – czyli przyszłych piłkarzy – które go nie przyniosą. Piłkarskie szkółki są więc pełne dzieciaków – to bezdyskusyjny fakt – ale starannie wyselekcjonowanych. Nie ma w nich miejsca dla kilkuletnich przeciętniaków, trenują w nich talenty wyłowione przez łowców. Inwestuje się w nich, uczy i czeka na efekty. Jeśli niczym się nie wyróżniają – są sprzedawani, jeśli okażą się dobrzy – trafiają do pierwszych składów. Nie tylko po to, by grać, ale również po to, by jeszcze bardziej rosła ich wartość.

Kilkuletnie zalążki gwiazd

Hodowla gwiazd to biznes, w którym krążą ogromne pieniądze. Rachunek prawdopodobieństwa podpowiada, że raz na jakiś czas w tak wielkiej rzeszy młodych entuzjastów piłki nożnej musi pojawić się drugi Pele, Messi, Ronaldo, Maradona czy van Basten. Trzeba go więc jak najszybciej wyszukać, nie bacząc przy tym na koszty, by nie dać się wyprzedzić rywalom. – W strategii rozwoju mojego klubu bardzo istotną rolę odgrywa sieć ludzi, którzy szukają dla nas młodych talentów – bez ogródek mówi Juan Tapiador z Realu.
Sieć działa głównie w Ameryce Południowej. Potencjalne gwiazdy (właściwie ich rodziny) nakłania się do wyjazdu przede wszystkim widokami łatwiejszego życia – własnego mieszkania, lepszej pracy i sportowego stypendium dla dziecka. Termin „stypendium” jest tu kluczowy. Kluby nie od dziś spotykają się z zarzutami, że uprawiają współczesną formą niewolnictwa, więc w przypadku dzieci jak ognia unikają mówienia o kontrakcie i pensji – w ogóle nie wspomina się o gotówce. Barca płaciła więc za leczenie Messiego, Real opłaci – jak to ujęto – niezbędne wydatki rodziny Coiry. Nie ma niewolnictwa, bo przecież nikt nikogo nie kupił.
Na dodatek w dobie tak rozpaczliwego szukania gwiazd futbolowa trzecia i druga liga same wystawiają na sprzedaż małoletnie talenty. Przecież 12-letni Mauricio Baldivieso, który trzy lata temu wyszedł w pierwszym składzie boliwijskiej Aurory, nie miał najmniejszych szans w starciu z dorosłymi graczami La Paz. Podobnie niespełna 14-letni Peruwiańczyk Fernando Garcia, który zadebiutował w Juan Aurich. Mieli się tylko pokazać łowcom i mieć nadzieję, że zostaną dostrzeżeni. Nie udało się, ale takie niepowodzenia nie wpływają na zmniejszenie zjawiska handlu piłkarsko uzdolnionymi dziećmi.
Zresztą nie zajmują się tym wyłącznie oskarżane o bezduszność i niewolnictwo kluby, ale najczęściej rodzice, którzy dają się uwieść wizji przyszłych zysków. Zmuszają dzieci do harówki, by powtórzyły sukces Ronaldo (nie Cristiano), nie przejmując się tym, jak bezlitosny potrafi być futbolowy świat. Czego także przykład Brazylijczyka dowodzi.

To idzie młodość

17-letni Ronaldo, który już zdążył pokazać na murawie nieprzeciętny talent, został zakupiony przez PSV Eindhoven za okazyjne 6 mln dol. Nieśmiały oraz zamknięty w sobie nastolatek przyjechał do Holandii, nie znając żadnego języka obcego, nie towarzyszył mu nikt z rodziny. Klub nie zapewnił mu żadnej opieki, kogoś, kto miałby wprowadzić go w całkowicie nowy świat – chłopak miał tylko strzelać bramki. Co zresztą robił – w pierwszym sezonie zdobył 30 goli i został królem strzelców. Ta opowieść ma jednak swoją ciemną stronę: w Europie chłopiec musiał zmierzyć się z wielkim stresem i naciskami. Źle znosił tę sytuację, tak bardzo, że moczył się do łóżka. Szefostwo klubu kupiło mu więc konsolę do gier, by wieczorami nie był sam. Inwestycja w Ronaldo okazała się dla PSV bardzo opłacalna: gdy został odchowany, zgłosiła się po niego Barcelona. Macierzysty klub dostał za niego 19 mln dol. W Katalonii grał tylko rok – ale był to najlepszy sezon piłkarza. Co też miało przełożenie na jego cenę. Najpierw Inter Mediolan zapłacił 27 mln dol. za zerwanie kontraktu z Katalończykami, a później 53 mln dol. za sam transfer. Potem już była równia pochyła – Ronaldo coraz gorzej grał, za to o jego wybrykach można było przeczytać w tabloidach. W ubiegłym roku zakończył karierę, choć już od dwóch lat rzadko wychodził na boisko w barwach Corinthias.
– Zjawisko kupowania dzieci i próby przekuwania ich w piłkarskie gwiazdy będzie się nasilać. Skoro Barcelonie udało się z Messim, inni chcą pójść w ślady Katalończyków. I proszę sobie wyobrazić cenę, za jaką mógłby zostać sprzedany. Myślę, że rekord Realu, który zapłacił za Cristiano Ronaldo 93,2 mln euro, zostałby pobity – mówi Niall Barnaby. Nowe przykłady już się pojawiły. Najmłodszym graczem, który kiedykolwiek zadebiutował w zawodowej drużynie zanim wprowadzono ograniczenia wiekowe, jest obecnie Samuel Keplinger – miał tylko 9 lat i 302 dni, gdy wyszedł w składzie bawarskiego SSV Bobingen na mecz z lokalnym rywalem SV Reinhartshausen. Ale to niejedyne kuriozum z Europy. W kwietniu ubiegłego roku holenderski VVV-Venlo podpisał 10-letni kontrakt z Baerke van der Meij. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie to, że przyszła gwiazda liczyła sobie wówczas zaledwie 18 miesięcy. Właściciele klubu twierdzili, że wyczuli w maluchu ogromny talent, dowodzili, że ma on miłość do futbolu i technikę w genach, bo jego ojciec oraz dziadek są byłymi piłkarzami. Rozpływali się nad tym, jak chłopczyk potrafi prawą nogą musnąć, bo jeszcze nie kopnąć, piłkę. I robili to jak najbardziej na serio.