Prowincja, peryferia, interior, chamówek, burakowo. I wszystko wiadomo. Interior jest gorszy, godny pożałowania, pełen żenady i obciachu. Biedniejszy. Mniej pracowity i zaradny. Głupszy oraz gorzej wykształcony. Mniej ukulturalniony. Mało kreatywny. Ksenofobiczny, zachowawczy i zaściankowy. Gorzej ubrany i w ogóle – fajansiarski. Śpiewa „koko spoko”, nie rozumie dowcipów Wojewódzkiego. Nie nadąża (a raczej – nie zdanża).
Stereotyp prowincji oraz prowincjusza niczym odcisk niedźwiedziej łapy zostawił ślad na umysłach Polaków. Nie trzeba czytać prac Pierre’a Bourdieu czy Immanuela Wallersteina, wystarczy prosta fejsbukowa sonda i uważna analiza medialnych publikacji, aby sobie wyrobić zdanie. Tyle że stereotypy, podobnie jak wszystkie uproszczenia, w dodatku naładowane emocjonalnym dynamitem, są równie prawdziwe jak wróżby dołączane do ciasteczek w chińskich restauracjach.
Nie ma się co oszukiwać, bo prowincja – rozumiana jako terytorium niebędące dużymi ośrodkami miejskimi, pozbawiona politycznej i, szeroko rzecz ujmując, normatywnej władzy – istnieje, ale jest całkiem inna, niż mieszkańcy metropolii lubią myśleć. Interior jest lepszy niż centrum. Silniejszy, ambitniejszy, bardziej pomysłowy i pełen żywotności. W nim tkwi nasza siła. Zresztą przyciąga dusze mieszczuchów niczym wielki magnes.

Warszawiak zza Buga

Reklama
Dziś łatwiej określić, co prowincją nie jest. Warszawa, jako stolica Polski, z góry odpada z definicji prowincjonalizmu (przynajmniej w krajowym porównaniu, bo w europejskim mogłoby z nią już być różnie). Podobnie jak inne duże aglomeracje typu Trójmiasto, Wrocław, Poznań, Katowice, Kraków.
A co z resztą, czyżby same wsiaki? Nie da się ukryć. Zresztą, biorąc rzecz historycznie i statystycznie, wszyscy, jak jeden mąż z żoną, jesteśmy wieśniakami. Po II wojnie światowej wieś przeprowadziła się do ośrodków miejskich. W latach 50. aż 80 proc. ludności miejskiej stanowili przybysze z prowincji. W czapkach maciejówkach na głowach szli szeroką ławą, by budować hutę Katowice. A przy okazji hodowali świnie na balkonach oraz zrywali parkiet w willach na ziemiach odzyskanych. Żeby poczuć się bardziej u siebie.
– To wówczas narodził się w Polsce obraz prowincjusza, wsioka, groźnego barbarzyńcy – tłumaczy prof. Jacek Wasilewski, socjolog ze Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej. Alergia na chama ze słomą wyłażącą z butów była naturalną reakcją wytrzebionego przez hitlerowców i sowietów mieszczaństwa i zdziesiątkowanej inteligencji, które poczuły się zagrożone tym najazdem. To była ich reakcja na chłopienie miast. Co ciekawe, potomkowie „warszawiaków zza Buga” już w następnym pokoleniu przejęli tę wrogość oraz pogardę wobec wieśniaków i zaczęli ją praktykować z większą gorliwością, w jeszcze większym natężeniu niż mieszczuchy z dziada pradziada. Żeby wyrzucić z siebie kompleksy, żeby się odciąć. I tak to się kisiło. Wbrew usiłowaniom władz, które rozścielały czerwony dywan w postaci punktów za pochodzenie. Młodzieży wiejskiej, która wstępowała na wyższe uczelnie, za Polski Ludowej było mniej niż za czasów II RP. Osaczona państwowymi gospodarstwami rolnymi, zaganiana do gminnych spółdzielni, sekowana domiarami podatkowymi za każdy przejaw samodzielności i gospodarności wiejsko-prowincjnalna Polska starała się przetrwać.

Mniej pracowity. Mniej zaradny

Siła stereotypów polega na tym, że coś w nich jest, jakaś półprawda, kawałek trafnej obserwacji czy strzępek szerszego obrazu. Nie bez powodu w zachodnich gazetach artykuły o Polsce od lat ilustrowane są tym samym zdjęciem – ukazującym chudą szkapinę ciągnącą rozchybotaną furmankę, z chłopem w gumofilcach na pokładzie. Pewnie gdzieś jeszcze można spotkać taki zaprzęg, choć ja od lat takiego nie widziałam. Bo prowincja dogania centrum nie furmanką, tylko furą. – U mnie przed chałupą stoją cztery samochody osobowe, busik i traktor – wylicza Jola Bocek z Koniakowa. I dodaje, że w tej liczącej 3,5 tys. mieszkańców beskidzkiej wiosce nie ma domu, w którym nie byłoby samochodu. Przynajmniej jednego. Auto to najprostszy sposób, aby dotrzeć tam, gdzie potrzebują – do sklepu, szkoły, lekarza czy pracy. Komunikacja miejska poza wielkimi centrami funkcjonuje zwykle jak zepsuty rosyjski zegarek, więc trzeba samemu siadać za kierownicę.
Koniaków leży na terenach byłego zaboru austriackiego, co jest o tyle istotne w dyspucie o prowincjonalizmie i jego sile, że zdaniem wszystkich socjologów wciąż funkcjonują różnice kulturowe związane z historią i zaborami. Najgorzej pod względem cywilizacyjnym wypadają tu tereny zaboru rosyjskiego. Najlepiej pruskiego. Austriacki jest gdzieś pośrodku.
Wiadomo, że na prowincji o pracę jest trudniej niż w dużym ośrodku, którego mieszkańcy na dzień dobry pobierają z tego tytułu tzw. rentę cywilizacyjną. Mieszkając w interiorze, trzeba sobie jakoś radzić. Jak wynika z ostatniego raportu Polska Wieś 2012, przygotowanego dla Fundacji na rzecz Rozwoju Polskiego Rolnictwa, w dochodach gospodarstw domowych na wsi tylko 12 proc. stanowią te z roli. Za pracą trzeba ruszyć w świat. Franciszek Bocek, mąż Joli, pracuje w firmie, która stawia jednorodzinne domy. Na Mazowszu, Pomorzu, gdziekolwiek jest zlecenie. Bywa że w ciągu miesiąca tylko 1 – 2 dni spędza w domu. W podobny sposób żyją tysiące mężczyzn, zwłaszcza z południowej Polski, wyspecjalizowanych w budownictwie. Napędzają GUS-owskie statystyki, z których wynika, że właśnie mieszkańcy najmniejszych miejscowości najwięcej czasu spędzają w drodze z i do pracy. Albo sami miejsca pracy sobie tworzą – z powodzeniem.
Dziś dochód na jedną osobę na wsi stanowi około 80 proc. średniej krajowej. To dwa razy więcej niż przez akcesją do UE. Dotacje tworzą już ponad 50 proc. dochodów rolników. Jeśli unijne środki stanowiły dla całego kraju niesamowity kop cywilizacyjny, to dla wsi oraz najmniejszych miasteczek była to cała seria kopów, która pozwoliła im wejść w porównaniu ze stanem wyjściowym na kosmiczną wręcz orbitę. – Pokupowali sprzęt rolniczy, dostali dotacje do ziemi i środki, aby zacząć robić coś fajnego – podsumowuje Ruta Śpiewak z Instytutu Rozwoju Wsi i Rolnictwa PAN. I podaje – niby śmieszny – przykład parków dinozaurów, które wyrastają w różnych miejscach kraju, generując miejsca pracy i wpływy.
Mieszkający w Koniakowie Piotr Kohut postawił na owce w ramach programu Owca Plus. Odtworzył stado, robi i sprzedaje sery, teraz zaczął budować hotel. Ale pieniądze plus kreatywność i upór prowincjuszy pozwoliły zmienić los całych miejscowości. Jak np. uniejowa (woj. łódzkie), który z dogorywającej gminy z ponad 20-proc. bezrobociem zamienił się w tętniący życiem ośrodek turystyczny. Mieszkańcy potrafili wykorzystać swój skarb: wody termalne. Powstały baseny, hotel, boisko, ośrodek sportowy.
Ale jak wskazuje prof. Janusz Czapiński, autor Diagnozy Społecznej, prowincja prowincji nierówna. Ta położona na terenach atrakcyjnych turystycznie jest już z samej definicji bardziej do przodu i bogata. Trudno do niej porównać tereny leżące np. w woj. świętokrzyskim czy lubuskim. – Tam więcej osób ma mentalność pańszczyźnianych chłopów i dwie lewe ręce do roboty – mówi. Ale zaraz dodaje, że w największych miastach można spotkać całe osiedla, ba, całe złe dzielnice zamieszkane przez wykluczonych społecznie ludzi. Tylko w miejskim zgiełku jakoś to się gubi.
Bo prawda jest też taka, że ten cały podział na Polskę metropolitalną i prowincjonalną powoli się zamazuje. Podobnie jak ten na Polskę A i B dzieloną linią Wisły. Dziś najistotniejsze jest to, czy wieś lub miasteczko leżą w pobliżu dużego ośrodka i szlaków komunikacyjnych oraz jakie mają ambicje i parcie na wiedzę.

Głupsi, gorzej wykształceni

Odpowiednio manipulując danymi statystycznymi, udowodnić można wszystko. Tak jak zrobiły to w poprzednim tygodniu dwa największe ogólnopolskie dzienniki: dysponując tymi samymi danymi jeden dowodził, że wiara katolicka w Polsce ma się dobrze, kiedy drugi wieszczył jej rychły koniec.
Gdyby patrzeć jednak na liczby bezwzględne, to odsetek osób z wyższym wykształceniem wciąż w miastach jest dwa razy wyższy niż na wsi – 21 proc. wobec 10 proc. Tyle że w ciągu ostatniej dekady odsetek ten zwiększył się ponaddwukrotnie. Bo to właśnie dzieciaki z – jak to lubią nazywać miastowi – dziur zabitych dechami były głównymi klientami, ale też beneficjentami największego w historii III RP boomu edukacyjnego.
Jak tłumaczy Marek Szczepański, socjolog z Uniwersytetu Śląskiego, na początku lat 90. prowincjonalni Polacy uwierzyli, że przyszłość jest w ich rękach, zaczęli zakładać własne biznesy i się bogacić. W dużych miastach likwidowano właśnie duży przemysł, na prowincji powstawały niewielkie firemki, które niekiedy rozrastały się w imperia, jak np. skoczowska Mokate. Teraz ich potomkowie postanowili intelektualnie zainwestować w siebie. – Inną sprawą jest nie najwyższa jakość wykształcenia – zauważa prof. Czapiński. Prowincjonalny plankton spragniony wiedzy łowiły prywatne uczelnie nastawione na szybki obrót i zysk. Umowa była prosta: my dajemy dyplom, ty wpłacasz co miesiąc kilkaset złotych.
Ale to jest problem, który dotyka wszystkich – upadek prestiżu wyższego wykształcenia związany z jego masowością. Doktor Tomasz Zarycki z Uniwersytetu Warszawskiego nie ma wątpliwości, że są procesy, których nie sposób cofnąć. Teraz chęć zdobycia wyższego wykształcenia nie jest tylko zachcianką, ale racjonalną decyzją podejmowaną po analizie rynku pracy. Wprawdzie spora część młodzieży z dyplomem zostanie w miastach, gdzie kończyła studia, lub wyjedzie za granicę (zdaniem Czapińskiego 1/3 młodych ludzi urodzonych po 1980 roku zamierza opuścić Polskę, z czego plany zrealizuje 500 – 800 osób), ale reszta wróci do siebie. Z raportu Wieś 2012 wynika, że nawet 50 proc. młodzieży wiejskiej i 13 proc. miejskiej deklaruje chęć zamieszkania na wsi. Kalkulują: zrobię dyplom, wrócę, założę interes i będę u siebie. A może uda się dostać robotę w szkole lub gminie, a tam już bez studiów nie przyjmują. Anegdoty o tym, jak w małych miejscowościach rządzili ksiądz, lekarz, nauczyciel i aptekarz, bo jako jedyni mieli wyższe wykształcenie, już nawet nie wywołują uśmiechu na twarzach, bo są dla młodszych Polaków po prostu niezrozumiałe.
Poza czynnikami ekonomicznymi ten pęd prowincji do nauki jest spowodowany jej ambicją: chęcią, żeby się nie wyróżniać in minus, nie odstawać. Teraz wszyscy idą na studia, to my porobimy doktoraty. Jak mówi Jola Bocek, gospodyni domowa z Koniakowa, teraz co zdolniejsze dzieciaki nie wybierają już szkoły średniej w najbliższym miasteczku, ale często jadą do dużego miasta, czasem setki kilometrów od domu. – Wybierają starannie liceum, żeby potem się dostać na prestiżową uczelnię. Już nie wystarcza im byle wyższa szkółka, z profesorem tylko na papierze, po której nie będą mogły dostać pracy – kwituje.

Zaścianek czy zapiecek

Piotra Zalisza wygooglałam w internecie i na FB zaprosiłam do znajomych. Zainteresował mnie, bo w prowincjonalnych Słubicach założył bar Prowincja i skutecznie promuje go w necie. – Dlaczego Prowincja? Bo tutaj wszystko dookoła takie prowincjonalne – śmieje się. Ale w jego lokalu można zapłacić kartą za danie kuchni regionalnej, włoskiej lub sushi. Można posłuchać muzyki na żywo, bo w Prowincji odbywają się koncerty. 20 lipca zagra Obidaya. „To doskonała dawka rootsowego reggae prosto z Francji. Doskonale dobrane dźwięki przez muzyków zespołu + rewelacyjne wokale sprawiają, że zespół Obidaya to już czołówka europejskiego reggae i ci, którzy przyjdą na koncert, z pewnością nie będą żałować” – zachwala Zalisz na swoim profilu.
Ma nadzieję, że przyjdą, bo w prowincjonalnych Słubicach atrakcji nie brakuje. W tej miejsko-wiejskiej gminie (18 tys. ludności) działa 12 klubów sportowych, są boiska, korty, pole golfowe, strzelnica. W Słubickim Miejskim Ośrodku Kultury SMOK jest kino, sala teatralna, kilkanaście sekcji zajęciowych do wyboru. Mają międzynarodowy festiwal teatralny, mają polsko-niemieckie święto Miejskie Dni Hanzy.
Jak tłumaczy prof. Jacek Wasilewski z SWPS, charakterystyczne dla polskiej prowincji jest to, że od lat umie radzić sobie sama i liczyć tylko na siebie. Także w takich kwestiach, jak kultura i organizacja wolnego czasu. Zawsze była pod tym względem aktywna. Na przykład wyśmiewane przez niektórych zespoły regionalne w czasach komuny były nie tylko rozrywką, często jedyną dostępną, ale także sposobem na wyjazd za granicę, zobaczenie kawałka świata, pohandlowania. Dziś zmieniła się sytuacja i możliwości są coraz większe, więc mieszkańcy prowincji z nich pełną garścią korzystają. – Są aktywni i większość rzeczy robią sami. Albo podpatrują w internecie – mówi.
Bo prowincja weszła w sieć jeszcze głębiej niż duże miasto. Wyczuła szansę, potrafi z niej korzystać. W internecie prowadzi interesy, z internetu zasysa kulturę, w internecie się ubiera. I już nie potrzebuje nawet do tego komputerów i stałych łączy. Jak wynika z raportu „Polacy a nowe technologie” przygotowanego przez On Board PR mieszkańcy terenów wiejskich są liderami w mobilnym surfowaniu w sieci – za pośrednictwem smartfonów łączy się z siecią 24 proc. wiejskich użytkowników. W małych miastach (do 50 tys. mieszkańców) – 14 proc. Stałe łącze wykorzystuje 77 proc. internautów z terenów wiejskich, a 86 proc. miejskich. Jak komentuje prof. Janusz Czapiński, państwo nie spisało się z realizacją programu dostępu do szerokopasmowego internetu. – Na szczęście nie brak przedsiębiorczych ludzi – mówi profesor, który właśnie wypoczywa w swoim drugim domu, parę kilometrów pod Giżyckiem. Kilku mieszkańców miasta skrzyknęło się, założyło firmę i za ich sprawą internet jest tam w każdym domu. – Szybszy i tańszy niż ten, który mam w Warszawie – wzdycha profesor.
Na wsi spędza każdą wolną chwilę. Podobnie jak on czyni coraz więcej ludzi. Bo tak naprawdę to właśnie trwa wielka rewolucja. Przeciwieństwo urbanizacji, czyli ruralizacja.
Ludzi z obszarów miejskich zaczyna ubywać. Uciekają z zatłoczonych osiedli, aby żyć wygodniej i spokojniej. Według ostatniego spisu powszechnego takiego wyboru dokonało już 1,6 proc. Polaków. – To nie znaczy, że nagle postanowili hodować krowy i uprawiać rzepak – komentuje prof. Jacek Wasilewski. Po prostu wybrali lepsze miejsce do mieszkania. Zwłaszcza że ostatnimi czasy w natłoku cywilizacji dokonaliśmy istotnego przewartościowania. Bycie prowincjuszem coraz częściej kojarzy nam się z komfortem i dobrą jakością produktu. – Tak jak prawdziwa szynka wiejska , która nie ma konkurencji wśród szynek wielkomiejskich, przemysłowych, robionych z paskudnego półproduktu zwanego MOM – komentuje dr Ruta Śpiewak. A proza żyjącego w zabitym dechami Wołowcu Andrzeja Stasiuka nie ma konkurencji wśród wytwarzanych w korporacyjnych biurowcach tekstów dla wydawnictw typu „Show” i „Prosto z życia”.
Ucieczka z miast przybiera dwie formy. Jedna, obserwowana od jakiegoś czasu, polega na anektowaniu przez duże ośrodki miejskie coraz większych przygranicznych terenów, na których osiedlają się przedstawiciele klasy średniej. Wystarczy spojrzeć na tereny wokół Warszawy – Wieliszew, Serock, Chotomów to ziemie zagarnięte pod budowę ich domów. Ale coraz częściej, podobnie jak w przypadku prof. Czapińskiego, tęsknota za spokojniejszym, bliższym naturze życiem przybiera postać tzw. drugiego domu. Co zamożniejsze mieszczuchy kupują je i stawiają – w zależności od zasobności portfela – w miejscowościach mniej lub bardziej turystycznych. Mariola Woszkowska, właścicielka klubu fitness z Katowic, razem ze swoim mężem Jurkiem kupili kawałek ziemi w Brennej w Beskidzie Żywieckim. Po kilkunastu latach spania w wozie Drzymały udało im się wybudować dom. Teraz rodzina nieustannie migruje między katowickim mieszkaniem a Brenną.
Przyciąga ich nie tylko spokój i natura, ale także poczucie, że na wsi jest lepiej, bezpieczniej. Potwierdzają to także badania: wskaźnik tzw. dobrostanu społecznego (poczucia wsparcia społecznego) jest na wsi większy niż w mieście (raport Polska Wieś 2012). Wbrew doniesieniom o wciąż niższym kapitale społecznym mieszkańców wsi ludzie są tutaj bliżej siebie. Wprawdzie mniej chętnie angażują się w formalną, zinstytucjonalizowaną działalność, za to więcej czasu i serca mają dla sąsiadów. Ma to czasem wymiar wręcz heroiczny, jak w przypadku rodziny Zygmunta Potocznego (chora na parkinsona żona i piątka dzieci), strażaka ochotnika z podkarpackiej wsi Harta. Kiedy w zeszłym roku po wylewie mężczyzna zapadł w śpiączkę – sąsiedzi wybudowali mu nowy dom.
Zwykle jednak to sąsiedzkie staranie jest bardziej zwyczajne, choć bezcenne. Nigdy nie zapomnę, jak wróciłam kiedyś z pracy do domu leżącego na peryferiach podwarszawskiego Legionowa. Właśnie skończyła się wielka burza. Na podwórku zastałam sąsiada, który wypompowywał wodę z mojej posesji, żeby budynku nie podmyło. Robił to sam, nie przyszło mu do głowy, żeby wezwać pomoc.

Ksenofobiczni i zachowawczy

Wciąż widzę ten obrazek, choć zdarzyło się to wiele lat temu. Główna droga w Koniakowie. Dożynki. Kolorowy tłum młodzieży w regionalnych strojach. Wśród nich ciemnoskóry chłopak w góralskim kapeluszu i brucliku. To Krystian Legierski, znany dziś działacz na rzecz środowisk LGBT, biznesmen i polityk. Wiele razy podkreślał publicznie, że nigdy ani jego kolor skóry, ani orientacja seksualna nie były dla miejscowych problemem.
Dziś, kiedy na skutek europejskich zarobkowych migracji (jedna trzecia spośród 2 mln osób pracujących obecnie za granicą to mieszkańcy wsi) ten przykład, który kilka lat temu można by uznać za jednostkowy, stał się po prostu normą. Wracając z wojaży za chlebem mieszkańcy małych miejscowości przywożą ze sobą, prócz pieniędzy, znajomość innych kultur i większą otwartość na odmienność. Wprawdzie wciąż na wsiach największą dezaprobatę spośród ugrupowań politycznych budzi Ruch Palikota, ale jak wynika z ostatnich sondaży są zgodni pod tym względem z mieszczuchami. I tak jak oni są politycznie podzieleni. Choć popierają PSL (37 proc.), to w wyborach do Sejmu w 2011 roku głosowało na to ugrupowanie tylko 17 proc. Więcej głosów dostała PO – 27 proc., a ponad 36 PiS. Jak zauważają autorzy raportu Polska Wieś 2012 – jest ona dość mocno podzielona i ciągle szuka partii, której program mogłaby zdecydowanie zaaprobować.
Ale ma na to czas. Polska prowincja jest młoda i prężna. I jeszcze do końca nie pokazała, na co ją stać. Marek Szczepański, socjolog z Uniwersytetu Śląskiego, podsumowuje to tak: – Prowincja jest w nas. A piękne umysły rodzą się wszędzie. Więc nawet statystycznie rzecz biorąc, na peryferiach jest ich więcej.