Jak to jest w zwyczaju pretendentów do Białego Domu, Republikanin Romney udaje się w tym tygodniu z wizytą do Europy i Izraela, żeby zdobywać dyplomatyczne szlify. Podobnie jak Obama, który cztery lata temu przyciągnął w Berlinie 200-tysięczy tłum, Romney z rozmysłem dobrał każdy przystanek, aby wysłać sygnał amerykańskim wyborcom - ocenia we wtorek brytyjski dziennik w artykule redakcyjnym.

W przypadku Wielkiej Brytanii, gdzie Romney spotka się m.in. z premierem Davidem Cameronem, przekaz jest jasny: kandydat na prezydenta stoi ramię w ramię z najbliższym sojusznikiem USA.

"To samo dotyczy Polski, z tym dodatkowym przypomnieniem, że Romney opisał Rosję jako geopolitycznego wroga +numer jeden+ Ameryki. Miejmy nadzieję, że powstrzyma się od rozwijania tej myśli na polskiej ziemi" - komentuje "FT". Jak zaznacza, "zimnowojennym podtekstem" jest też fakt, że Romney ma się spotka z historycznym liderem Solidarności Lechem Wałęsą, co - jak komentuje "FT" - może mieć znaczenie dla polsko-amerykańskich wyborców w tych stanach Środkowego Zachodu, w których wynik wyborów nie jest jeszcze przesądzony (tzw. swing states).

Najważniejszym przystankiem jest być może Izrael, gdzie Romney ma nadzieję nie tylko zabiegać o poparcie, ale także zaakcentować różnicę między nim samym a Obamą - pisze "Financial Times". Przypomina, że republikański kandydat zapewniał, że - gdy on zostanie prezydentem - Iran nie wejdzie w posiadanie broni atomowej, co mogłoby się wydarzyć, gdyby na drugą kadencję wybrany został Obama.

Reklama

Tak czy inaczej dla oceny podróży Romneya bardziej rzucają się w oczy kraje, których ten wcale nie odwiedzi - pisze "FT" i zauważa, że najbardziej znaczące są Niemcy i Afganistan.

"Pierwszy z tych krajów jest wiodącą europejską siłą, a drugi teatrem niepopularnej wojny, którą, jak twierdzi Romney, prezydent USA zbyt wcześnie sobie odpuszcza. Żaden z tych krajów nie ma jednak znaczenia dla celów wyborczych" - konkluduje "Financial Times".